niedziela, 21 października 2012

Pożegnanie ciepłej części roku

Pożegnaliśmy z Xem względnie ciepłą porę roku. Świadomi prognoz, stwierdziliśmy, że nie można zmarnować weekendu na nudy na kanapie i ruszyliśmy w trasę.
Pogoda była obłędna. Ciepło, jak latem, rano cudna mgła, od południa turkus nieba, przechodzący w szafir i pełna żarówa słońca.
Trochę pochodziliśmy, udało nam się nawet znaleźć jedno miejsce, w którym do tej pory nie byliśmy. Wszystko w odległości 50 km od Krakowa.

A wczoraj wieczorem po wojażach udało się też kino. Film z Allenem, choć nie jego. Miło się oglądało, zabawna, ciepła historia: "Paryż Manhattan". Historia kobiety, która szuka miłości. A mieszka z Allenem w pokoju - tak sobie gaworzy z jego plakatem a on z nią. W sam raz na takie wyjście po dniu pełnym ładnych widoków i dobrego jedzenia.

Weekend z kawą, szarlotką, dobrym obiadkiem, fajnymi wycieczkami, sympatycznym filmem wynagrodził mi kilka ostatnich nieco stresujących dni. A od jutra znów walka z czasem - byle do piątku. I cóż - jeśli wierzyć w prognozy - byle do wiosny.





piątek, 12 października 2012

Idzie Złe.

Fotki
Przychodzi ten okres, kiedy  - jak co roku - nie mogę się jakoś pogodzić z faktem, że nadchodzą nieciekawe dni. Krótko mówiąc: idzie Złe, które kończy się półroczną niemal zimą. Brrr.
Świadomość, że słońce będę widywać tylko weekendy, jak ojciec po rozwodzie widuje dziecko. Więc trzeba będzie żyć od weekendu do weekendu, żeby sobie przypomnieć jak wygląda dzień. Bo przed pracą za wcześnie, a po pracy za późno. Kto w ogóle wymyślił zmianę czasu? Zawsze mam po niej zawiechę przez dobry tydzień. Nawet godzina spania gratis jakoś mnie nie pociesza. Ale w tym roku się nie dam.

I jak co roku mimo wszystko dostrzegam miłe drobiazgi i identycznie mnie zachwycają. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają :) Jak te pstryknięte poniżej:





poniedziałek, 8 października 2012

Majorka, Majorka i po urlopie...

Majorka po raz drugi.
Wyspa, na której mogłabym mieszkać na zawsze. Kto wie, może kiedyś...

W skrócie telegraficznym:

Po przylocie rozłożyło mnie choróbsko. Ale dzielnie walczyłam z wirusem, odwiedzając miejsca, na punkcie których oszalałam w zeszłym roku. Był więc ból gardła w Cala d'Or, kaszel w Alcudii, bolące zatoki w rezerwacie Mondrago, smarkanie w Santanyi.

Dopiero dzień spędzony w morskich podmuchach na plaży i w hotelu, bez jeżdżenia przywrócił mnie do życia. I potem było już lepiej. W Soller i Valdemossie mogłam już focić i cieszyć się chwilą.

W Palmie oszalałam, trafiłam na noc galerii, muzeów. Przeżycia niezapomniane.

Co do hotelu: w życiu nie widziałam tyle rozstępów, cellulitu, zmarszczek, żylaków i wycharatanych stawów biodrowych w jednym miejscu. Szwabscy i francuscy emeryci, dziadki z Wermachtu i (może sto lat temu) piękne Niemki kasłali i łykali, kuleli, opalali piwne brzuchy i obwisłe zadki na pełnym luzie. Hotel okazał się więc skrzyżowaniem oddziału geriatrycznego z naprawdę cudownym kurortem. Za to noce - bosh, noce spokojne! Spać można było! Bo animacje, na które składały się dancingi i koncerty ichniejszych Krzysztofów Krawczyków i Eleni, nie trwały nigdy dłużej, niż do północy. Potem Helmuty i Helgi, Jean-Pierry i Melanie grzecznie wędrowali do łóżek i z gromkim chrapaniem odpływali w krainę Morfeusza. Poza tym cudnie. Jedzenie w porządku, czystość pierwsza klasa. Obsługa miła. Widok na plażę i zatokę. Lokalizacja cudowna. 5 minut do samiutkiego centrum Palmy, pod Katedrę. Fotel miał też walor duchowy - ćwiczyłam uczciwość. Otóż naprzeciw wind, pod którymi kwitliśmy parę razy dziennie (bo zachciało nam się widoków na zatokę z ostatniego, ósmego piętra), wisiała przepięknie oprawiona rycina przedstawiająca różę. Kolorystyka, rama - wszystko idealne. Codziennie mówiłam sobie w duchu, że ostatniego dnia powieszę na haczyku 20 Euro i zgarnę różę na pamiątkę. Ale udało się wytrwać i róża wciąż zdobiła ścianę naprzeciw wyjścia z windy, kiedy opuszczaliśmy hotel.

Żeby nie było za lukrowo i pięknie, wracaliśmy samolotem, który był chyba moim równolatkiem, czarną skórę foteli miał wytartą do białego. Z klimatyzacji w czasie lotu leciał sobie w najlepsze śmierdzący dym.  A portugalska obsługa była mocno religijna w czasie startu i lądowania. Zaciśnięte do zbielenia kostek dłonie stewardesy i znak krzyża przy starcie nie budzą u pasażerów poczucia bezpieczeństwa. Nawet jak się lubi latać.

Powrót do pracy okazał się zadziwiająco mało bolesny, jak nigdy.
A X znów jest od wczoraj na Majorce. Turniej tenisowy to dobry pretekst, żeby znów powygrzewać sobie kości. Ech, szkoda, że ja nie mogłam też wrócić...








poniedziałek, 10 września 2012

Mallorca - final countdown

3 dni do wyjazdu. Zaczynam już przebierać nogami na samą myśl, a w pracy jadę już na oparach...
Czasem odpływam myślami na Majorkę i włóczę się po wąskich uliczkach albo przegrzebuję piach na plaży w poszukiwaniu muszelek.

Strach pomyśleć ile jeszcze rzeczy jest do zrobienia i załatwienia przed wyjazdem. Trza ostatecznie podpisać umowę z biurem, w pracy podopinać, co się da na ostatni albo jakiś wcześniejszy guzik. Giry wydepilować tuż przed wyjazdem, żeby do końca pobytu nie wymagały uwagi, chatę ogarnąć, żeby się po powrocie nie załamać podwójnie. Ciuchy poprasować, spakować się. Spróbować głowy nie stracić ani nie zapomnieć. O fryzjerze to już nawet nie marzę, bo wiem, że nie zdążę, więc skrócenie włosów zostawiam sobie na po powrocie.

Za to kindelek już zapakowany po brzegi książkami czekającymi na przeczytanie, lista miejsc wartych odwiedzenia została zaktualizowana i poszerzona. Baterie aparatów naładowane. Waliza zdolna pomieścić średniej wielkości słoniątko wczoraj przyjechała i teraz jeszcze zieje pustą czeluścią.Wietrzy się znaczy... Kosmetyki kupione. Podobnie strój kąpielowy. Pierwszy raz w życiu weszłam do sklepu, wzięłam tylko jeden z wieszaka. Przymierzyłam, zapłaciłam i wyszłam. X zdążył w tym czasie zamówić i odebrać kawę i jeszcze dobrze nie usiadł, właśnie otwierał sobie gazetę, przygotowany na długi relaks w oczekiwaniu, aż uporam się z zakupami, kiedy go zaskoczyłam, że ja już po.

niedziela, 2 września 2012

Pożegnanie wakacji.

No i skończyły się wakacje. Znajomi nauczyciele w ostatnich dniach wydają się najbardziej pożałowania godnymi istotami na świecie. Myślę, że pomogłoby im, gdyby popracowali u mnie w korporacji po 10 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu, bez 2-miesięcznych wakacji, ferii i przerw świątecznych w perspektywie. Co poniektórzy z nich, słysząc o tym, że za kilkanaście dni wyjeżdżam na urlop, wzdychają w stylu "ale ci zazdroszczę, tobie to dobrze".
Ano dobrze - zajebiście wręcz. Z tym, że ja nie kończę właśnie 9-tygodniowego wypoczynku.

Dla mnie koniec wakacji oznacza tylko rychłe nadejście jesieni, ochłodzenie za oknem, więcej ludzi w pociągu, zmiany ramówek telewizyjnych i może większe korki na krakowskich drogach. W sumie to się cieszę, że gówniażeria, która mi od czerwca klnie, popija i wrzeszczy za oknem, zostanie nieco ujarzmiona. Wszystko dobre, co się dobrze kończy ;)

Odpoczywam sobie po pierwszym w tym tygodniu dniu pracy. Jeszcze 5 przede mną. X też nie próżnuje. Przesiaduje w firmie nieraz do nocy. Własny biznes nie oznacza leżenia do góry brzuchem. Wyjazd za wyjazdem, nowe projekty. W tym tygodniu widzieliśmy się raz - w środę. Jak nic nie wyskoczy, może zobaczymy się jutro. Byle do urlopu, a potem jak znam życie powrót do szaleństwa. Nie narzekam, bo to nic nie pomoże. Widać światełko w tunelu, trudno tylko określić, jak długi jeszcze jest tunel :)

Tymczasem polscy paraolimpijczycy biją rekordy, zdobywają po 5 medali dziennie i robią wszystko to, czego olimpijczycy nam pożałowali.


poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Relacja z wyjazdu z fotkami w tle.

Do urlopu pozostało 2.5 tygodnia. Przeżyjemy. Teraz zaczynam w to wierzyć.

Mimo, że mieszkam w pracy, czasem udaje mi się przez długi weekend pożyć. Długi to taki, kiedy nie pracuję. W sobotę stało się i w końcu wybraliśmy się do Lublina. I nie tylko, bo obskoczyliśmy po drodze Pacanów, zamek w Kurozwękach i to, co planowałam już latami - ruiny zamku Krzyż-Topór. Narobiłam zdjęć, że hoho. Tu tylko mała próbka:








Nie muszę chyba pisać, jak taki wyjazd potrafi dać kopa i odprężyć. Nic nie działa na mnie tak kojąco, jak kolacja w ukochanej knajpce na Grodzkiej w Lublinie. Polędwiczki jak zwykle były tak rozczulająco dobre, że gdyby podał je sam kucharz, pewnie padłabym mu w ramiona z wdzięczności. To niesamowite, że niepozorne, słynące z piwa i pizzy miejsce ma zawsze tak bezbłędnie zrobione, doskonałe jedzenie.
Rozkoszny był wieczór, nie za gorący, ale ciepły, wśród tłumu mówiącego wieloma językami snującego się po starym mieście. Nasz hotelik tuż przy bramie na Grodzkiej też miał w sobie coś magicznego. Choć w nocy, kiedy tłum z uroczego przerodził się w zgraję hałasującą tuż pod naszymi oknami, zaczęłam tęsknić za naszym ulubionym Campanile. Dodam, że spaliśmy kilka metrów nad jedną z najbardziej ruchliwych turystycznie uliczek w mieście, w komnacie iście zamkowej, z pięknymi stylowymi meblami, gobelinami, z pięknym parkietem i dywanikami, zamiast sztampowej wykładziny. Miało to klimat, nie powiem, a już najbardziej świadomość, że mieszkamy w samym centrum lubelskiego wszechświata, tuż pod okiem Palikota.

Teraz to już tylko zacisnąć zęby, ładować baterie do aparatu, kupić w przerwie między pracą a pracą jakiś stój kąpielowy, zaplanować wypady i trasy. No i czekać. Majorka jest już blisko.

sobota, 11 sierpnia 2012

I'm not sad. I'm concentrated.

X posapuje przez sen na kanapie, w piekarniku dochodzi pieczeń, ziemniaki podrzucają pokrywkę na gazie. Sałata przegryza się (cokolwiek to znaczy) z sosem, który właśnie wymyśliłam. Za oknem leje. Od rana z resztą. Gdyby nie fakt, że wieczorem odwiedza nas moja koleżanka jeszcze z podstawówki, pewnie dzień spisałabym już na straty i zaległabym z książką w sypialni, bo kanapa już zajęta.

Niech żyje weekend, choćby deszczowy i leniwy. Ale z dala od pracy.

Na koniec cytat z kolegi z pracy: "Ja nie jestem smutny. Jestem skoncentrowany."

niedziela, 5 sierpnia 2012

Chwila oddechu.

Wyjechałam na kilka dni i odetchnęłam od pracy, od Krakowa. O ile do Krakowa wracałam jak zawsze chętnie, o tyle do pracy wracać mi się nie chce, jak diabli. Poleniuchowałabym chętnie jeszcze parę dni. Ale przez najbliższe półtora miesiąca na wolne liczyć niestety nie mogę. Co więcej, zapowiada się kolejny odcinek z cyklu ostra jazda bez trzymanki, więc muszę uzbroić się w cierpliwość i siłę.

Póki co, kiedy tylko mogę, korzystam z każdej chwili. Czytam wieczorami, spaceruję. Staram się uciec w zieleń i na powietrze przy każdej możliwej okazji.

Weekend był obfity w spotkania z rodziną i znajomymi. Nieco nadrobiłam zaległości. Oj, czasem ciągnie mnie do takiego leniwego normalnego życia. Narobiłam zdjęć ludziom i kwiatom.

Skoczyliśmy też z Xem na Słowację na podbój zamku Oravsky Dvor. Pięknie było. Uwielbiam takie miejsca, choć X narzekał potem na nadmiar schodków, bo zamek jest na wysokiej skale, na kilku poziomach i rzeczywiście schodów tam mają od cholery. Zanim jednak dostąpiliśmy zaszczytu deptania po schodach, wystaliśmy się w godzinnej kolejce po bilety. Zamiast słuchać słowackiego nasłuchaliśmy się w niej polskiego jęczenia i narzekania. Rodacy zawsze umilą czas człowiekowi i zapewnią rozrywkę. Bezcenny jest moment, kiedy po godzinie stania w palącym słońcu podchodzi człowiek do kasy, buli grube eurosy za bilety, a na nich zapisana jest godzina zwiedzania i jest to półtorej godziny po zakupie biletów. X po raz kolejny okazał się człowiekiem do bólu uczciwym i wykupił dodatkowo za 3 eurosy naklejkę z informacją, że zapłacił za robienie zdjęć. Wie, że ja focę do bólu i postanowił po bożemu sprawę załatwić. Setki innych zwiedzających też robią zdjęcia, nikt za to nie płaci. Żeby X nie poczuł się jak ostatni naiwny, nakleiłam sobie odblaskową naklejkę na zaślepkę obiektywu i ruszyliśmy jakoś zabić czas. Podstępem przyłączyliśmy się do wcześniejszej grupy i dzięki temu uniknęliśmy półtoragodzinnego oczekiwania na naszego przewodnika. Takim zainteresowaniem cieszy się zamek w sezonie. Byliśmy pod wrażeniem zamku, ekspozycji, przebranych w stroje z epoki ludzi odgrywających scenki. Przewodniczka, na którą trafiliśmy zaskoczyła nas doborem słów i zwrotów, które zna po polsku: Dzień dobry, do widzenia, dziękuję, szukajcie kobiety! (wtf?), biedronka i truskawka. Przewodniczka, wymieniła je wszystkie jednym tchem a nam nieco oczy wyszły z orbit. Grunt, że rozumieliśmy, co mówiła w trakcie oprowadzania i że nie rypła się sprawa naszego podstępnego dołączenia do grupy.


czwartek, 2 sierpnia 2012

Do wesela rodzina się nas wyrzeknie :)

Z cykle "Baaardzo bardzo złe pomysły na wesele" (czyli czego nie są w stanie pojąć i zaakceptować rodzice pary młodej):

Babeczki zamiast ociekającego tłustymi masami krojonego nożem do zarzynania wieprzków tortu, który uroczo mógłby spłynąć w upałach czerwcowych.




Błogosławieństwa i przygotowań w apartamencie hotelu przylegającego do naszego pałacyku, gdzie mamy wesele. Bo jakże to tak - przecież ledwie 50 km stamtąd i 100 ode mnie z Krakowa jest dom rodzinny i to tam winnam przyjechać z rana w korkach trzygodzinnych ryzykując nerwicę serca i spóźnienie na własny ślub.
"Obcego kościoła" i "ucieczki ze ślubem". A wcześniej mawiali, że kościół jest jeden a Bóg wszędzie ten sam.
Wg nas ślub ma być tam, gdzie wesele, dla wygody i z przekonania, że proste rozwiązania są najlepsze. Do tego ujął mnie piękny prosty kościół.




Teraz pytanie, ile starczy mi sił, żeby obronić tego, żeby moje wesele i ślub pozostały naprawdę moimi...


poniedziałek, 30 lipca 2012

Z cyklu przedweselne boje: spotkanie rodziców.

Coraz bardziej wierzę w trwałość naszego przyszłego małżeństwa. Przyczyna jest całkiem prosta: drugi raz bym tego całego zamieszania przedślubnego nie chciała przeżywać. Wystarczy wszystkiego po jednym razie na całe życie. Po zmaganiach z szukaniem i rezerwacją miejsca na wesele, fotografa, DJ-a, przyszedł czas na to, żeby przedstawić sobie rodziców. I pierwsza okazja dla nich, żeby zaczęli się wtrącać. I jedno i drugie wyszło wyśmienicie.

Najsampierw utknęliśmy w korku, jakiego w życiu nie widziałam. Nie dość, że skwar, którego nawet klima w stojącym aucie nie była w stanie ogarnąć, to dzieliłam jakieś 1.5 metra kwadratowego tylnego siedzenia z moją teściową. Szczęśliwie każda z nas przypięta pasem do przeciwległego brzegu obszernej - Bogu dzięki - kanapy. Kiedy zobaczyłam ogon korka, zacisnęłam zęby i czekałam. Niedługo, minutę, może dwie. Zaczęło się. Żale, że tyle tu stoimy a korek do mojego domu jest długi. Zwykle to ja mam skłonność do narzekania, a tu zostałam nad wyraz dobrze wyręczona.
Po bolesnych trzech godzinach dojechaliśmy, co wszyscy chyba przyjęli z ulgą. Moi rodzice jak na komendę, stali akurat na balkonie. Ach, żal, że chusteczką białą nie powiewali na powitanie moich przyszłych teściów. Ale przecież nic nie jest aż tak doskonałe. Niemniej, powitanie było doskonałości tak bliskie, jak to tylko możliwe. Rodzice wylęgli przed dom i dawajże witać teściów. Teść jak z dwururki wypalił z całą sprężoną frustracją, że mieszkamy daleko, na co ja zauważyłam, jak zwykle z zabójczą logiką, że gdy będziemy wracać, to oni będą mieszkali daleko. O dziwo, przyjął to dobrze i zrobiło się jakoś normalniej.
Weszliśmy do kuchni. Och, muszę przyznać, że moja Mama potrafi stanąć na wysokości zadania i kiedy ma gości zawsze staje na głowie i robi wrażenie przygotowaniem. Tym razem przeszła sama siebie. Stół pięknie nakryty, obiad dwudaniowy z pełnym wyborem mięs i surówek. Dwa pyszne ciasta na deser. Niebo w gębie. Teściowa zwykle na diecie, pofolgowała sobie, że hoho. Wszyscy chwalili, że hoho.
X biedny i milczący, bo chory. A przy tym - nie ma co kryć - w towarzystwie 3 nad wyraz elokwentnych kobiet, przytłoczony nadmiarem wyrażanych myśli i emocji. Zdjęta litością odholowałam go do mojego pokoju na ozdrowieńczą drzemkę, sama wróciłam pilnować interesu. Żeby nam przypadkiem pod naszą nieobecność nie odwołali ślubu albo nie przejęli dowodzenia w przygotowaniach wesela.
Ledwo wróciłam a już na stół wnoszono wino, bo teściowa, którą brałam za abstynentkę okazała się pijąca. A za parę minut pito już brudzie i zaczęło się... Spijanie z dzióbków, oglądanie domów, komplementy, oglądanie ogrodu, kolejne komplementy, znów spijanie z dzióbków. I tak bite 2 godziny. Wszystko było cudowne, wspaniałe, piękne i ach i och. Rany, zaczęłam wierzyć że wychowałam się w Luwrze i pląsałam po ogrodach pałacowych. Fakt, mama dba o dom i ogród, jest pięknie, ale entuzjazm był mocno przesadzony. W sam środek tego cudu, miodu i maliny trafił trący rozespane oczy X. I od razu został zarzucony uwagami, że musi zorganizować taki ogród, takie właśnie rabaty, takie drzwi i wszytko takie. No nie do końca, bo ogród to ja mam taki urządzić. Nie, nie u siebie, u teściowej. Już lecę. Tylko sobie grabie załatwię i motykę.

A potem - cóż - najbardziej spodziewana, choć nie do końca wyczekiwana chwila. Zaczęło się. Że miejsce na wesele nie takie. Bo ani u nas ani u nich. Tragedia. Wstyd. Hańba. Jakże to tak. I sakramentalne: BO CO LUDZIE POWIEDZĄ?! Obgadają. Wstyd! NIKT TAK NIE ROBI. Że nie chcę rano w dniu ślubu pędzić z makijażem i po fryzjerze na ślub 100 kilometrów? To nie ma fryzjerki żadnej na wsi? Tu też dziewczyny wychodzą za mąż. I są taaakie wystrojone i odmalowane. No właśnie... Sic! Takie wystrojone i odmalowane, że ja tak nie chcę.
Uparcie, metodą zdartej płyty odpierałam propozycje i zarzuty.
Choć przyznam szczerze, że kiedy zawyżyłam mocno kwotę wpłaconej w naszym zamku zaliczki, która by przepadła przy przeniesieniu wesela, a rodzice i teściowa prychnęli, ze to pikuś, stać ich i się złożą, to mi ręce i cycki opadły. Chwała Bogu X miał refleks, albo przeciwnie, zupełnie go nie miał, bo nie poprawił podanej przeze mnie blisko dwukrotnej kwoty a tego się bałam, bo on prawdomówny do bólu, kiedy nie trzeba. Jakoś podniosłam ręce, szczękę, wciągnęłam brzuch i pozbierałam cycki z podłogi i powtórzyłam, że miejsce na nasze w końcu wesele wybraliśmy my i tam się ono odbędzie. Kropka. W końcu dali za wygraną, napomykając wszakże, że temat podlega rozważeniu i dyskusji i im się  - gdyby ktoś się pytał - cała ta organizacja nie podoba. Ale nikt się nie pytał i temat się skończył. Nie mogłam uwierzyć, że nie przyczepili się do kwestii DJ-a zamiast zespołu śpiewającego Białego Misia i góralskiej kapeli rżnącej nieśmiertelne, acz uśmiercające kawałki na skrzypkach trzymanych barbarzyńsko pod pachą zamiast przy szyi. Po godzinie, kiedy rozmowa toczyła się już na zupełnie inny temat, okazało się jednak, że nic z tego. Moi rodzice nakablowali rodzicom Xa i teściowa prawie się popłakała, słysząc o DJ-u. Temat się pojawił, ale znając już mój upór i odporność na jęczenie, został tylko zasygnalizowany i skończył się na jednym zdaniu. Alleluja!

Kiedy wyjeżdżaliśmy, uwożąc paczki z cholera wie czym dla mnie i teściów, wśród pożegnań pojawiły się obietnice kolejnych spotkań. Panie, miej nas biednych w swej opiece. I spotkać się z nimi straszno i puścić samych się boję, bo kto wie, co nam by bez nas razem uknuli. I dożyj tu człowieku własnego wesela.

Cytat z teściowej: "Dawniej jak rodzice żenili dzieci to sami wszystko załatwiali, nie dzieci"
Ja: Bo dawniej to się rzeczywiście dzieci żeniły, bez kasy, bez prawa głosu. My się żenimy sami, nas żenić nie trzeba, jesteśmy dorośli i samodzielni.

środa, 25 lipca 2012

Zakręcony dzień

Wczoraj X postanowił w ramach prezentu zabrać mnie na zakupy w poszukiwaniu idealnej torebki dla mnie. Moją obecną postrzegał jako ze wszech miar niedoskonałą. Drażniło go, że się sama otwiera i że mnie drażni. Ruszyliśmy więc wczoraj wieczorem w niemal trzygodzinny maraton po Bonarce. W czasie maratonu X kupił sobie buty. A ja wciąż bez torebki zakręcałam się coraz bardziej, wędrując od sklepu do sklepu. Pod koniec nie byłam w stanie podjąć już żadnej decyzji i ostatkami sił wybrałam miłą, skórzaną torebkę. Jestem z niej zadowolona z perspektywy dzisiejszego użytkowania, ale wczoraj oboje doszliśmy do wniosku, że takie maratony i kupowanie na siłę to szaleństwo i męczarnia. Liczę, że przy następnej okazji podobne atrakcje zostaną mi oszczędzone.
A to torbka:

Zanim jednak wpadliśmy w szał zakupów, spotkała nas sympatyczna przygoda. Szliśmy na krótki spacer z Kazimierza w stronę Pogórza. W okolicach Placu Wolnica zobaczyłam na chodniku babcię. Babcia była mocno nietypowa - maluśka, chudziutka, pogodna. Włosy obcięte na chłopaka i twarz Karen z "Gotowych na wszystko" nadawały babci łobuzerskiego nieco wyglądu. Zauważyłam, ze staruszka pochyla się nad wielką, wyładowaną torbą, z której, nad zakupami, wystawał bukiet kolorowych frezji. Podeszłam do babci i zapytałam, czy mogę jej pomóc i zanieść gdzieś tę torbę. Zgodziła się bardzo ochoczo. Torba okazała się ciężka jak diabli (babcia wyliczyła 3 kilo cukru, soki i inne takie) i wylądowała w rękach Xa. Babcia powiedziała, że będzie uradowana, jeśli pomożemy jej to donieść pod bramę szpitala Bonifratrów. Kiedy doszliśmy pod bramę, okazało się, że staruszka mieszka na terenie parku szpitalnego, od strony Bulwarów Wiślanych, a wejście do kamienicy prowadzi przez ogrody szpitalne. Zamknięte dla świata zewnętrznego. Od bramy do kamienicy był kawał drogi, więc nie stwierdziliśmy, że nie zostawimy jej z torbą pod bramą. Jedyne przejście wiodło przez bramę ze szlabanem. Babcia zwinnie przesmyknęła się pod szlabanem a my za nią. Kluczyliśmy alejkami pomiędzy budynkami szpitala, aż w końcu dotarliśmy do drzwi kamienicy, po drodze poznając Felusia - czarnego kota babci. Pod drzwiami kamienicy zaproponowaliśmy, że podrzucimy torbę pod drzwi, w końcu po schodach będzie babci ciężko to samej tachać. A babcia na to, że ona nas zaprasza do środka, żebyśmy zobaczyli, jak mieszka. Obejrzeliśmy kawalerkę, babcia pochwaliła się nową lodówką, telewizorem, kolekcją maskotek :)
W mieszkaniu panował lekki bałagan, ale staruszka była chyba tak zadowolona z towarzystwa, że machnęła na to ręką. Babcia z werwą opowiadała, że była w banku a potem zrobiła sobie zakupy. Pochwaliła się zakupem - srebrnym pierścionkiem :) Największe wrażenie zrobiła na mnie jej historia - jako 14-latka trafiła na służbę do bogatej rodziny mieszkającej na Krakowskiej. W czasie wojny właściciele mieszkania zginęli a ona została w tym mieszkaniu przez 60 lat i mieszkała w nim do niedawna, kiedy musiała przenieść się do obecnej kamienicy.
Wyszliśmy od niej po kilku minutach w lekkim szoku - ludzie są dziś tacy nieufni, że boją się siebie nawzajem a tu staruszka wpuszcza dwójkę obcych ludzi do mieszkania. Widać dobrze nam z oczu patrzy. Starsi ludzie w wieku Babci (na oko około 80 lat) zwykle narzekają na zdrowie, na ludzi. Babcia tryskała energią, tylko sił już tyle nie miała co dawniej. Była uśmiechnięta, otwarta i tak pozytywna, że dałabym jej medal za postawę.

sobota, 21 lipca 2012

Kulinarne upadki, wzloty i na koniec zgon.

W przerwie między pracą a pracą postanowiliśmy z Xem nieco się zrelaksować i jak co tydzień zaplanowaliśmy na sobotę wypad poza Kraków. Takie tam nasze turystyczno-kulinarne pałętanie się po miejscach znanych nam i tych nowych.

Już po odsłonięciu okna rano wiedzieliśmy, że nie będzie tak różowo, jak w zeszłym tygodniu. Ołowiane niebo. Mżawka tyle drobna, co upierdliwa. Ale nic to, twardzi jesteśmy, więc po śniadaniu ruszyliśmy. Standardowo wracałam zza drzwi po aparat i zapasowe baterie. I nie wiem, co mi strzeliło do łba, bo wyszłam z domu w japonkach. Chwała panu, że X był rano po pieczywo i owoce, więc mnie namówił na ciepłą bluzę. Pojechaliśmy. Wycieraczki to włączały się, to wyłączały, nie mogąc chyba zaszufladkować mżawki do żadnej z kategorii. W związku z raczej słabo olśniewającą pogodą, zamiast podbijać ruiny  zamku Krzyż Topór, postanowiliśmy wrócić do Lanckorony, którą odkryliśmy tej zimy. Mieliśmy ciepłe wspomnienia z ogrzewanej kominkiem knajpki przy rynku, gdzie miło nas obsłużono, podano świetną herbatę z sokiem z czarnego bzu i rewelacyjne pieczone jabłka z miodem i cynamonem. Sam ryneczek w zimie senny i trochę martwy obiecywał jednak ożywienie latem. Kiedy więc dziś w drobnym deszczyku niechętnie opuszczaliśmy auto, poszliśmy prosto do znajomej knajpki. Zostaliśmy zauważeni przez kelnerkę w korytarzyku. Wymieniliśmy powitania i usiedliśmy przy samym oknie w dość ciemnym wnętrzu. Kelnerka po minucie wróciła do knajpki. Niestety okazało się, że korytarzowe dzień dobry było ostatnim przejawem zainteresowania nami i nie doczekaliśmy się karty ani dalszej uwagi, mimo, że knajpka, jeśli nie liczyć kilkorga nastolatków okupujących bar i wyraźnie zawracających cztery litery pracującej tam koleżance, była poza nami puściutka. Znieśliśmy to dzielnie i po kilkunastu minutach stwierdziliśmy, że czas na nas. Kelnerka chyba nawet nie zauważyła naszego wyjścia. Cóż. Na szczęście przestało padać, więc pokręciliśmy się nieco po rynku, popodziwialiśmy sztuczne kwiaty i wieńce przed jedyną na rynku kwiaciarnią i z ulgą opadliśmy na siedzenia w ciepłym wnętrzu samochodu. Rzuciliśmy okiem na nawigację i stwierdziliśmy, że kremówka w Wadowicach może nam poprawić humor. Po drodze nie padało, ale już na miejscu, kiedy zaparkowaliśmy niedaleko rynku oczywiście pojawiła się nasza ulubiona mżawka. Na myśl o ślizganiu się w japonkach, poczułam się tak zdeterminowana, żeby włożyć coś innego na stopy, że zaciągnęłam Xa do najbliższego sklepu z obuwiem, gdzie w ciągu 5 minut wybrałam, kupiłam i założyłam wygodne buty do tuptania za jakąś śmiesznie niską cenę, za którą w Krakowie mogłabym sobie co najwyżej kapcie kupić. Ruszyliśmy na rynek. Po drodze wypatrzyłam kawiarnię w piwnicy, w której byłam raz jakieś 4 lata temu. Było ciepło, przytulnie, sympatycznie. Obsługa była miła i megaszybka, kawa mocna i dobra, kremówka świeża a wnętrze ciekawe i zapraszające. Alleluja. Niech żyją takie miejsca. Poniżej parę zdjęć. Wszystkie ze strony Cafe Galeria.
Po kawie i kremówce ruszyliśmy na wędrówkę po Wadowicach. Zrobiłam trochę zdjęć, trochę pochodziliśmy. Kupiłam z rozpędu drugą parę butów. Tym razem cudne czarne czółenka z mięciutkiej skórki. Wygodne jak nie wiem co i znów za śmiesznie niską cenę. Zadowoleni ruszyliśmy w drogę powrotną, planując gdzie w Krakowie zjemy obiad.
X wymyślił Makaroniarnię. Nigdy nie udało nam się tam zjeść bo albo było pełno, albo kiedy tam docieraliśmy, byliśmy już na jedzeni. A tu dziś trochę determinacji i znalazł się stolik. Otoczenie przyjemne, karta szalenie długa. Kiedy dotarliśmy do pozycji nr 55 - parpadelle z borowikami, stwierdziliśmy, ze zaryzykujemy. Czekaliśmy dobre 30 minut na jedzenie. W tym czasie zdążyłam sobie wyobrazić cudowne aromatyczne danie z kremowym sosem, parmezanem, może ziołami. Chochołowy dwór przyzwyczaił mnie do dość dobrej pasty i spodziewałam się czegoś podobnego. W końcu makaroniarnia powinna dawać dobre makarony. To, co dostaliśmy było garścią makaronu w szarej brei z ogromnymi gałązkami pietruszki. Ktoś zupełnie zapomniał o soli. Pierwszy kęs i szok. Bryja smakująca jak podgrzany rozmrożony grzyb z rozgotowanym makaronem. Zero soli, zero przypraw. Ot, makarony z rozmrożonymi, podlanymi wodą letnimi grzybami o konsystencji gąbki - widać mrożone bez uduszenia czy choćby zblanszowania. Niejadalne. Próbowałam dodać soli. Po posoleniu sam makaron stał się jadalny, wyciągałam więc wstążki, unikając dodatków, żeby choć trochę zaspokoić głód. Czegoś tak ohydnego nie jadłam chyba nigdy. Zostawiłam większość paćpy na talerzu. X mimo determinacji też nie był w stanie pokonać "dania". Kuriozalne pytanie kelnerki o to czy nam smakowało pominęłam milczeniem. Talerz pełen brei chyba mówił sam za siebie. Nie polecam i nie odważę się tam wrócić, zbyt drastyczne przeżycie kulinarne.

środa, 18 lipca 2012

Raporcik

Wciągnął mnie tajfun pracy i rzadko mam moment, żeby usłyszeć własne myśli czy załatwić coś swojego. Wczoraj po dwóch tygodniach cudem udało mi się odebrać awizowaną paczkę z poczty. I tu niespodzianka: na poczcie stałam rekordowe 2 minuty. 17:30 a poczta pusta. Cuda się zdarzają.

X żyje w podobnym kieracie w swojej firmie, więc czas, który spędzamy wspólnie staramy się jak najlepiej wykorzystać. Czasem multitaskowo. Takie życie. Trzeba zrobić zakupy, żeby nie zemrzeć z głodu, przejść się, żeby nie oszaleć po całym dniu przed komputerem i pójść do kina, żeby ni zdziczeć do reszty. Udało nam się w sobotę wyskoczyć zobaczyć kawałek świata, którego jeszcze nie widzieliśmy. I dzięki Bogu, bo kto wie, kiedy będzie następna możliwość. Wyspaliśmy się więc do oporu i ruszyliśmy przed południem w stronę Baranowa Sandomierskiego. Zwiedziliśmy przepiękny renesansowy pałac, zjedliśmy zerwana prosto z drzewa kwaśną papierówkę w zamkowym parku i pojechaliśmy jak w dym do Sandomierza do ulubionej knajpki na obiad.  Naładowaliśmy nieco baterie przed następną turą kieratu. Teraz tradycyjnie odliczamy do piątku.

A za tydzień z kawałkiem odbiorę w końcu moje prawko, więc ratuj się, kto może, bo nie znam dnia ani godziny, kiedy wyjadę na ulice.

czwartek, 12 lipca 2012

Małe narzekanie. Czyli jaka to ja jestem biedna, ach jo!

Dobrze, że jutro piątek, bo jadę na oparach. Praca w ilościach nadmiernych bynajmniej nie wpływa korzystnie na przypływ sił życiowych. Tym bardziej doceniam tych kilka dni, kiedy mogłam odsapnąć od kieratu.

Po raz kolejny dziś stwierdzam, że wciąż te same drobne rzeczy sprawiają mi przyjemność. Dobra muzyka, książka przed snem (nieważne, papierowa, elektroniczna czy audiobook), dobre jedzenie, piękne miejsca, spacery, fotografia, kino. Szkoda, że tak mało w ostatnim roku mam na nie czasu, ale robię, co mogę, żeby tych drobiazgów mi nie zabrakło. Próbować zawsze trzeba.

Niestety, weekendy znów mam zaburzone pracą, więc nie mogę cieszyć się latem tak intensywnie, jak bym chciała. A szkoda, bo kolega dostarczył mi listę nowych miejsc, których jeszcze z Xem nie widzieliśmy. Co prawda wszystkie poza Małopolską, ale w rozsądnej odległości od Krakowa, więc jak najbardziej w zasięgu naszych wypadowych możliwości. Tęsknię też do Lublina, Pragi. Ech... Ale jak tu marzyć o dłuższym weekendzie, kiedy nie można liczyć nawet na normalny?

Na pocieszenie jutro po pracy kino. A w sobotę może jakiś wyjazd, o ile pogoda pozwoli.

Z wieści sympatycznych: w sierpniu przyjeżdża do Polski moja przyjaciółka ze studiów, która wyszła za mąż i zamieszkała w Tunezji. Przyjedzie z dwójką szkrabów, więc będę musiała ruszyć moje cztery litery i pofatygować się do jej rodzinnego miasta, żeby się spotkać. I szczerze się na to spotkanie cieszę.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Welcome to the real world

Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Wzięłam dziś nad ranem niebieską pigułkę od Morfeusza i - zamiast o 9-tej, jak przez ostatni tydzień - wstałam po szóstej. Powitało mnie słońce. A ja powitałam dzień mówiąc sobie, że musi być dobry.
Powrót do pracy po blisko 2 tygodniach wolnego nie należy do tych momentów, o których śnimy z uśmiechem, ale nie warto jeszcze go sobie umilać projekcjami wszystkiego, co najgorsze.

W pracy przywitano mnie entuzjastycznie. Nie wiem, czy w tym była zasługa zalegającej i oczekującej na mój powrót roboty "na wczoraj", czy ciastek, które przyniosłam. Przekopałam się przez tych kilkaset maili, które zawaliły mi skrzynkę, zorientowałam się w zmianach i nowościach. W końcu wystarczy parę dni nieobecności, żeby wszystko stanęło na głowie. Jak ma się trochę szczęścia, to czasem zdąży z powrotem opaść na nogi. Zaliczyłam też spotkanie z managementem. Pierdyliard informacji na temat poczynań i planów  Miłościwie Nam Panującego Biznesu. Zapewnienia, jacy to jesteśmy wspaniali i jak Jaśnie Biznes nas docenia. Szkoda, że w słowach, nie w mamonie... I masa zapewnień, jaka to świetlana przyszłość nas czeka. A tu Majowie, Nostradamus i jakaś Baba z Bułgarii wieszczą czarne losy...O dziwo udało się jeszcze zakończyć parę bieżących spraw a przy tym pójść na lunch. Kaszlałam co prawda cały dzień, jak rasowy gruźlik, ale zapewniłam otoczenie, że to naturalne w moim stanie i że nie muszą się obawiać zarażenia, bo już od zeszłego tygodnia można w moim towarzystwie przebywać bezpiecznie (pod względem epidemiologicznym).

Z pracy udało mi się wyjść po 10 godzinach. Żyć nie umierać. Niestety, w najbliższych tygodniach to standard i o ośmiu śmiało mogę zapomnieć. Poniedziałek jakoś minął. Teraz standardowo: byle do piątku.


sobota, 7 lipca 2012

Nie ma jak u teściowej

Z racji cudownego ozdrowienia w czasie, kiedy X wije się jeszcze w okowach choroby (i jest biedny, mały i cierpiąc jak nikt), postanowiłam ruszyć z misją. Jak to mi się gdzieś w czasie katechizacji obiło o uszy, chorych trzeba nawiedzać, bo to uczynek miłosierny. Zdaje się względem ciała.
Kupiłam więc coś do jedzenia i coś do czytania i wsiadłam w pociąg. A że X w czasie choroby zdrowieje u mamy, nabyłam też po drodze chabiedzia jakiegoś, całkiem nawet przyzwoitego. Kwiaciarka udekorowała mi ładnie doniczkę i ruszyłam na spotkanie.

Oczywiście nie mogło się obyć bez obiadu. Mimo, że planowałam wpaść na popołudniową kawę, usłyszałam, ze teściowa już gotuje jakiś obiad na mój przyjazd a z takimi argumentami to już się nie dyskutuje. Kto kiedykolwiek miał teściową, choćby niedoszłą, ten wie o czym mówię. No więc trafiłam na rosołek z kur wielu. I na fikuśne kotlety jakieś zapiekane w sosie pieczarkowym. Dopilnowano, żebym się najadła. Było spoko. Pogadalim, posiedzielim, zjedlim lody.
Kiedy wchodziłam, teściowa rzuciła się namydlona a niespłukana pakować mi wałówę. Takiego poświęcenia to nawet moja mama nie wykazuje. Ha! Mam teraz tygodniowy zapas domowych ogórków świeżych i kiszonych, pomidorów, koperku. A na osłodę życia moją ulubioną gorzką czekoladę. Żyć nie umierać.

Podróż powrotna była już z przygodami. Pociąg wywiózł mnie w chaszcze za dworcem głównym, stanął w połowie drogi do mojej stacji i nic. Stoi. Znalazł mnie jakiś konduktor, który stwierdził, że od paru dni trasa jest skrócona i do domu sobie nie dojadę. Wypuszczono mnie na tory w samym środku niczego na 30-stopniowy upał. I tak sobie wędrowałam na przystanek tramwajowy. Dojechałam na pobliską pętlę i stamtąd po zrobieniu na miejscu zakupów, taksówką do domu.
Wiozła mnie taksówkarka, która strzeliła focha, bo właśnie przyjechała po mnie spod mojego bloku. Cóż, widać jej przeznaczeniem jest tu powracać.

wtorek, 3 lipca 2012

Deszcze, dreszcze i nie wiem, co jeszcze.

Burza, deszcz, grad. Chwila wytchnienia, bo temperatura wreszcie spadła poniżej 30 stopni. Chorowanie w takich warunkach to istna sielanka. Nie ma potrzeby pić ziółek napotnych ani leżeć pod pierzyną a efekt i tak murowany. Siódme poty i stos bielizny i t-shirtów do prania co parę godzin się powiększa.
A ja wciąż badam nieznane. Co sobie będę żałować. Siedzę sobie z bańkami na plecach i piszę. Bańki zasysają, będę miała śliczne kropy na plecach.

Wczoraj w drodze od lekarza zahaczyłam o Castoramę. Wybrałam wieeelki, wydajny i solidny wentylator, wybuliłam dwie stówy, zapakowałam. Kiedy czekałam na taksówkę pod wejściem do sklepu, minęły mnie jeszcze 3 osoby z identycznym wentylatorem. Ach, jakiż dobry i uniwersalny mam gust  ;)

Nie próbuję póki co pełnej mocy wentylatora, żeby mnie nie zawiało ;) ale trzeba przyznać, że daje radę nawet na najniższych obrotach - jest chłodno i przyjemnie -  i tak się zastanawiam, czemu dopiero teraz wpadłam na to, żeby go kupić.

Robię postępy w nadrabianiu zaległości czytelniczych.Wczoraj w oczekiwaniu na wizytę u lekarza, kupiłam sobie w empiczku to:


A teraz będę sobie czytać :)

niedziela, 1 lipca 2012

Jeszcze żyję.

Ile to ja rzeczy w ciągu ostatnich dni zrobiłam po raz pierwszy w życiu albo pierwszy od dawna. Przed chwilą na przykład dopuściłam się inhalacji. Jakoś nic mnie wcześniej nie było w stanie zmusić do siedzenia z głową w garze, pod namiotem ręcznika i duszenia się kłębami gorącej ziołowej pary. Bezcenne. I bezcenny mój wygląd teraz. Ręcznik owinięty wokół głowy i szyi, żeby nie dopuścić do gwałtownego schłodzenia gardła i zatok. Talibańska wojowniczka z nabrzmiałą, czerwoną twarzą. Obłęd w oczach. Wszystko się zgadza. W chorobie paskudne jest to, że upokarza. Bezlitośnie ściąga na ziemię. Jeszcze wczoraj się było Bóg wie kim, góry przenoszącym energicznym człowiekiem, częścią ważnych projektów, członkiem takich czy innych społeczności, odnoszącym sukcesy herosem czy heroiną dnia codziennego. A już dziś jest się kupą nieszczęścia, workiem kości i mięśni, który drży z bezradności wstrząsany atakami kaszlu o trzeciej nad ranem. Cieknący nos, głos żula spod budki z piwem, podkrążone oczy, słabość, ból. A to tylko grypa.

Kiedy dzwonię do Xa i tak sobie rzęzimy i kaszlemy do telefonu, dostaję ataków śmiechu. niestety śmiech w tych warunkach jest nierealny, bo każda próba przechodzi w kaszel. Ale co tam.

Za oknem słychać już trąby jerychońskie. Kibice znęcają się nad wuwuzelami na Błoniach w strefie kibica, a to niestety na wysokości mojego mieszkania i się niesie... W sumie nie musiałabym nawet meczu oglądać i tak usłyszę każdy gol. A kusi, żeby zamiast meczu obejrzeć Seksmisję, bo właśnie się zaczyna. Liga broni, liga radzi, liga nigdy cię nie zdradzi...

czwartek, 28 czerwca 2012

Włosi-Niemcy, Ja-Wirus. Po pierwszej połowie.

Włosi tłuką właśnie Niemców. Nie, żebym miała coś przeciwko, tak ogólnie, to jestem za. Tylko ten Podolski zaburza nieco moje zadowolenie. Więc tak patrzę sobie od czasu do czasu na ekran i uczucia mam nieco ambiwalentne. "Piękne" ;) Niemki pochlipujące na trybunach nieco jednak przeważają szalkę i bardziej się cieszę, niż martwię dwoma golami do zera.

A ja tłukę wirusa. Miła Pani Doktor stwierdziła wczoraj, że to on rozłożył mnie na łopatki. Wypisała istną litanię specyfików. I zwolnienie do końca tygodnia. Tłukę więc wirusa, trzy razy dziennie łykając garść kolorowych tabletek, popijając syropki, udając, że czosnek mi nie straszny. Pijąc - o zgrozo - słodką herbatę z miodem i imbirem. Cytryna na dokładkę. Tymianek. Podbiał, szałwia, czarny bez. Byle zatłuc bestię. Płukanie gardła to już standard. Ba, płukanie nosa stało się faktem. Nie wiem, do czego jeszcze zdołam się posunąć. Smarowanie sobie klaty tłustym vickiem wykracza jeszcze poza moje zdolności przeżywania rzeczy obrzydliwych. Prędzej sobie sama chińskie niebieskie bańki do pleców poprzysysam.

Zwolnienie w obecnej sytuacji w pracy bywa błogosławieństwem. Kiedy akurat nie śpię, powalona przez wirusa, to słucham sobie zgromadzonych zapasów audiobooków, albo bratam się z kindelkiem. Jak tak dalej pójdzie, to przyda się wyprawa do empiku, bo długo gromadzone zapasy skurczyły się dość drastycznie.

Nie napawa natomiast optymizmem doniesienie sprzed chwili. Otóż niechcący sprzedałam Xowi wirusa i zdaje się, że i on teraz polegnie. Łojezu. To dopiero będzie jazda.

wtorek, 26 czerwca 2012

Powiało optymizmem.

Znowu wyszłam na naiwną, bo liczyłam, że w końcu się w pracy przewali i odsapniemy nieco. Gdzie tam. Nasza zajebistość sięga już tak daleko, że stwierdzono, że odpoczynek jest nam zbędny, ba, normalny system pracy, kiedy człowiek pracuje 40 godzin tygodniowo okazuje się głupią fanaberią. 40 godzin przeszło w standard 58. Bo tak i już. Nie wiem tylko, jak mogłam przespać podpisanie nowej umowy, bo jakoś zatrzymałam się przy starej, gdzie wymiar czasu pracy to 1 etat, nie 1.5. Że kasa z nadgodzin? Wiem. Tylko jakim kosztem.

Narzekanie niczego dobrego nie przyniesie, bo żyję już trochę i zdążyłam poobserwować wiecznie jęczące indywidua, raczej trudniej im w życiu, niż łatwiej. Przy okazji jęczenia odbiera się też energię innym, więc nie warto.

Więc od nowa.

Znowu dałam się zaskoczyć, bo myślałam, że dodatkowe zyski z tytułu nadgodzin skończą się niebawem. Ku mej wielkiej radości okazało się, że nie ma powodu do obaw. Mam możliwość zarobienia dodatkowych pieniędzy w najbliższym czasie dzięki przepracowaniu dodatkowych godzin. Niby pracuję tylko na 1 etat, a zarobki mogę liczyć jak prawie za 2 etaty. Trudno mi opisać, jak cenię tę sytuację.

....

Świat udaje, że przestał istnieć. Słońca nie widać. A ja mam początki zapalenia gardła. Pozostaje liczyć, że się wyliżę. Bo zwolnienie lekarskie jest abstrakcją tak wielką, jak odziany w różowy kombinezon kominiarz śpiewający heavy metal nad jeziorkiem w Szwajcarii.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Weekend!

Weekend to cudowny wynalazek, kiedy można spokojnie z niego skorzystać i odpocząć.
Ile ja się naodpoczywałam, hoho! W piątek po pracy biegiem na koncert moich znajomych. Koncert zaskakujący i piękny. Nocą, na dziedzińcu Collegium Maius. Magia.
Później realizacja podstępnego planu. W końcu w sobotę Dzień Ojca. Więc skoro ja nie mogłam pojechać, należało jakoś ściągnąć Tatę tutaj. Niezawodny sposób to prośba o pomoc. Dziecku nie odmówi :P Więc, kiedy nocą wracał ze stolycy, podjechał do mnie, bo miał ode mnie jakieś graty odebrać i zawieźć do domu. Graty okazały się worem słodyczy i winem. Wychodząc koło północy stwierdził, że gdyby zwietrzył podstęp, nie przyjechałby, ale jego uśmiech mówił coś innego. Więc podstęp się udał. Ja zwykle.

W sobotę spałam ja 5 susłów. Takich zabitych w dodatku, bo do 9-tej. Potem przeszło godzina czytania w łóżku - mam do tego wyjątkowy talent. Zakupy, sprzątanie w standardzie. Objazd Krakowa z Xem. Zdobylim Kopiec Kraka a potem niechcący też jakieś małe gówienko pod kopcem zwane Kopcem Nieznanej Artystki. A wieczorem znów padłam na ryj. Niedziela - objazd okolic Krakowa. Udało się jeszcze znaleźć parę rzeczy, których dotąd nie widzieliśmy, a to już niestety coraz trudniejsze. Problem jest mianowicie taki, że powoli kończą nam się miejsca w odległości do 150 km od Krakowa, których jeszcze nie odwiedziliśmy i wymyślenie celu kolejnego wypadu staje się z dnia na dzień coraz trudniejsze.

A za moment zaczyna się kolejny tydzień katorżniczej pracy... Ech, byle do najbliższego wolnego dnia.

wtorek, 19 czerwca 2012

Rozmowa kontrolowana.

Najpierw przez dwa dni sygnał zajętości, w końcu dźwięk normalnego sygnału w słuchawce. Ostatecznie wreszcie dodzwaniam się do Mamy.
- Cześć kochanie, jest u nas Basia - słyszę już w na powitanie. Wiem, że sobie nie pogadamy. Ale co tam.
- O, to wiesz co, ja do ciebie zadzwonię później.
Jeszcze nie skończyłam zdania, a już słyszę, że Basia dostaje ode mnie pozdrowienia. Właściwie to od mojej Mamy, w końcu ja nie mam z nimi nic wspólnego. Polewam z tego trochę i coś tam jeszcze niby gadamy, ale drętwo, jak to na częściowym podsłuchu. Więc kolejny raz mówię:
 - Nie będę ci teraz przeszkadzać, skoro jest Basia, zadzwonię później.
- Ale w ogóle nie przeszkadzasz - przerywa mi Mama. Moment ciszy, po czym słyszę - Lato mamy w pełni, prawda?
 Umarłam ze śmiechu. Tekst roku. 

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Nic się nie stało...

Wczoraj pisałam, jak to polskie środowiska kibicowskie, tudzież kibolskie straciły na aktywności po przegranej w meczu z Czechami. A tu niespodzianka.

Wychodzę sobie dziś rano do pracy. Wypadam z klatki na chodnik, a tu za rogiem rzewnie, choć nie do końca doskonale (dykcja jakoś nie ta), słyszę odśpiewane sakramentalne "Nic się nie stało, chłopaki nic się nie stało". Niemłody i nietrzeźwy ni to żul, ni to kibol idzie sobie slalomem od krawężnika do krawężnika i pociesza reprezentację, jak może. Pewnie wraca z sobotniego meczu właśnie.

No i fakt, słońce świeci, ptaszki śpiewają. Świat nie przestał istnieć. Nic się nie stało.
Tylko jakoś mi się obiło, że Pani Ministra Mucha wjeżdża Smudzie na ambicję, żeby się schował w cień. Ktoś za to, że nic się nie stało przecież zapłacić musi.

A mnie kolega zza południowej granicy przywiózł po weekendzie ciemnego Zlatego Bażanta, bo on miał Euro gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie. Za to był na Pivnym Pochodzie. I daję głowę, że lepiej się bawił, niż my na meczach. 


niedziela, 17 czerwca 2012

Koko koko i po imprezie.

Miało być tak pięknie. A wyszło jak zawsze. Niespodzianka? Mimo wszystko tak, bo obejrzałam te 3 mecze bez niesmaku, mimo wyniku. Cóż. Krecik pokonał Reksia, widać tak się zdarza. Za to Putin pewnie zbroi jakąś rakietę, żeby ją wysłać prosto do Aten. To dopiero musiała być gorycz - faworyt nie opuścił grupy.

Mimo, że Euro wciąż trwa w najlepsze, Polska jakoś przycichła. Strefa Kibica na Błoniach nie dociera już dziś do moich okien dudnieniem ani światłem. Jakoś zanikają flagi na autach. Wczoraj w czasie krótkiej przejażdżki naliczyłam ponad 450. Dziś widziałam zaledwie kilkanaście. Dla nas już po zawodach. Jeszcze sklepikarze, hotelarze i obsługa mistrzostw liczy zyski. Jeszcze finałowe mecze niby przed nami, ale jednak nikt już nie dmie w wuwuzele na boisku osiedlowym, w sklepach eurowe gadżety już na wyprzedażach. Zza ścian i okien nie słychać ryków kibiców. Wracamy do normalności. Żal mi kolegi, który w piątek szalał z radości, bo wybierał się do Wrocławia na swoje krzesełko w jednym z pierwszych rzędów, a dziś już tylko wrzucał niewesołe fotki na fejsa.

Teraz to już tylko czekać, aż nadejdzie taki dzień, jak poniżej:

wtorek, 12 czerwca 2012

Hurrrrrrrrra!!!!!!!!!!!!!!!

Będzie krótko i na temat. Wzięłam dupę w troki i dałam się zaMORDować. Czyli że zdałam egzamin PJ.
Amen. :D

Dialog w samochodzie pod ośrodkiem - już po powrocie, kiedy byłam przekonana, że zaraz usłyszę, że niestety, ale kierowca to ze mnie nie będzie.
Egzaminator (E): Dziękuję. Wynik egzaminu państwowego na prawo jazdy przeprowadzony w dniu 12 czerwca 2012 jest... pozytywny
Ja: (po chwili ciszy) Naprawdę?!
E: Naprawdę.
Ja: Niemożliwe.
E: A jednak.
Egzaminator omówił jeszcze kilka uwag, które sobie skrzętnie wynotował w czasie egzaminu. A ja powstrzymywałam się, żeby nie złożyć soczystego buziaka na jego łysinie. Na szczęście w porę przypomniałam sobie o kamerach.

Cóż ja mogę rzec? No mam banana na twarzy :D

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Sposoby na Euro - c.d.

Okazuje się, że moja kreatywność w wynajdywaniu sposobów na przeżycie Euro to nic w porównaniu z tym, co potrafią wymyślić inni. Taki na przykład Polo Marke (sieć sklepów, dawne ABC) wpadł na to, żeby  w czasie, kiedy panowie kwitną przed telewizorami z worami chipsów i beczkami piwa, pokrzykując i miętosząc poduchy kanapy, zająć się ich wybrankami. Zorganizowano więc... polomarketowską wersję hepi ałers: Szczęśliwe Godziny - promocję dla żony kibica. Nie żartuję. Przez całe Euro między 18-tą a 20-tą kobita może udać się do Polo i kupić sobie np mielonkę albo jogurt w promocyjnej cenie. Spełnienie marzeń. Nareszcie coś dla nas :P W końcu kiedy Pan przed TV ogląda mecz, miejsce jego kobiety jest jak nie przy garach to przy kasie z jego piwkiem i mielonką w koszyku. Kto nie wierzy, niech sprawdzi świeżą gazetkę na stronie.




Jak przeżyć Euro i nie zwariować

Że nie oglądam nałogowo meczy - nie da się zaprzeczyć. Fakt faktem - od lat za to oglądam te najważniejsze, ale monotematyczność pt. Euro w mediach, rozmowach w sklepach i na przystankach potrafi się sprzykrzyć.
Telewizor zamieniłam więc na telewizję internetową. Radio na audiobooki. Trzecia książka od piątku to niezły wynik, do tej pory słuchałam jednej, dwóch tygodniowo.
Ale najlepszą zabawę mam po wyjściu z domu. Liczenie flag na samochodach. Chociaż fakt, po dwusetnej już potrafi się znudzić.

Wznoszę pieśni dziękczynne do niebios, ze X nie jest typowym fanem futbolu, bo tego bym raczej nie zniosła. X bardziej przeżywa  przeniesiony na dzisiaj finał wielkoszlemowy  :)
Dzięki temu nie ma problemu z oderwaniem Go od telewizora i można ruszyć kuper z domu. A warto, bo w czasie ważniejszych rozgrywek świat ulice i sklepy pustoszeją, jakby ludzkość wymarła.

wtorek, 5 czerwca 2012

Świat między wierszami

Pamiętam czasy dzieciństwa, kiedy najszczęśliwsze momenty spędzałam zwinięta w kłębek z książką. Te czasy już nie wrócą. Niestety, przybywa obowiązków, odpowiedzialności. Czasami książki mają konkurencję w postaci Internetu czy innej rozrywki. Ale do dziś potrafię specjalnie odpuścić bieg na wcześniejszy pociąg, żeby poczytać sobie w spokoju na pustej stacji w oczekiwaniu na następny. Wiem, że, kiedy wrócę do domu, książka przegra ze sprzątaniem, obiadem, praniem, kąpielą, Xem i milionem innych codziennych spraw. Ten kwadrans na stacji jest jak darowany czas. Jest magiczny. Jedyne co muszę, to pilnować, żeby nie przepuścić następnego pociągu.

Nie raz już pisałam, jakim niesamowitym cudem jest kindle, ile dzięki niemu mogę przeczytać w sytuacjach, gdzie normalnie nie miałabym książki lub warunków do jej rozłożenia. Nawet w tłoku w pociągu zawsze znajdzie się szczelinka na kindelka, z książką nie byłoby tak łatwo.

Euro 2012 już tuż tuż, a ja bardziej ekscytuję się tym, że z madryckich okien wypływają wodospady książek. Prosto na ulicę. Każdy stworzony z 5 000 książek. O instalacji można więcej poczytać tutaj: http://www.demilked.com/book-waterfall-biografies-alicia-martin/

  ©: www.demilked.com

Ech, jak ja bym teraz chciała tam być...

czwartek, 31 maja 2012

Spotkania.

Znów wciąga mnie machina zapieprzu w pracy. Coraz trudniej przewidzieć i zaplanować choćby  bieżący dzień, bo nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. A jak tu się umówić z kimkolwiek, kiedy o tym, że się wychodzi o ludzkiej porze, człowiek dowiaduje się 2 minuty przed wyjściem. W odwrotną stronę - podobnie. Można już zmierzać ku drzwiom i musieć zawrócić. Bo terminy, dedlajny. Sranie w banie.

Cudem udało mi się spotkać w ostatnich dniach z E. i z Dziewczynami. U E, jak zawsze, dobre ciacho, winko i pogaduchy. Tym razem w ogródku, w końcu trzeba korzystać, kiedy się da i wychodzić na powietrze.

A Dziewczyny, jak to Dziewczyny. Było dynamicznie. Kelner w ulubionej knajpce parę razy miał minę wskazującą na to, że nie za bardzo jest nas w stanie ogarnąć i nadążyć za nami. Najpierw zasiadłam z M1 (Wszystkie trzy mają imię na M :). w ogródku. Ona piwko, ja cyderek. Gadka, szmatka, żale M1 na przyszłego byłego męża, bo rozwód w planach. Co się dziwić, skoro M1 odkryła ostatnio, że uroczy i sympatyczny Pan Małżonek przez 17 lat małżeństwa był bardziej uroczy i sympatyczny dla młodszej Pani. Potem dotarła M2, ze świeżymi wieściami, że już po rozwodzie, z nową pracą. Po krótki apdejcie na stoliku wylądowały karty, bo to już tradycja, że M1 wróży nam przy naszych spotkaniach. Co więcej, to już tradycja, że te wróżby niemal co do joty zawsze się spełniają. Więc wybuchom śmiechu towarzyszy jednak pewna powaga. elner omiata sytuację wzrokiem i znika.
Schowałam pierścionek do torebki, żeby nie zdradzać niczego nieświadomym jeszcze dziewczynom i sprawdzić, czy M1 zobaczy coś w kartach. Ba. Pierwszy rzut oka i stwierdzenie: Wszystko, co było do tej pory w twoim życiu można już zamknąć, bo wszystko się zmieni. A po chwili: Będziesz brała udział w jakiejś ogromnej imprezie.
Tu już nie wytrzymałam i pokazałam pierścionek. Szaleństwo, jakie się rozpętało przerwało na szczęście pojawienie się M3. M3 dla odmiany postanowiła zamienić singielskie życie na romans i już pomieszkuje ze swoim chłopakiem. Też M. Nowa kolejka piw, cydrów... Rozmowy, wieści, wspomnienia. Przenosimy się do środka, bo zimno. Kelner wpada do ostatniej sali i widząc nas pod ścianą oddycha z ulgą. Nie uciekłyśmy bez płacenia.  Na stół trafia mój świeżo kupiony chleb z ziarnami. Skubiemy go, aż zjadamy prawie cały. Tak bez niczego. Do cydru i piwa. Kelner stara się ukryć zszokowaną minę. Tradycją jest, że zawsze nas przeganiają z miejsca, w którym siedzimy. A to DKF, a to impreza zamknięta. No więc musiałyśmy kolejny, trzeci raz zmienić stolik. Gdyby nie fakt, że następnego dnia trzeba było wcześnie wstać do pracy, pewnie posiedziałybyśmy sporo dłużej. Ale i tak było super.

wtorek, 29 maja 2012

Zielono mi

Bujna zieleń wokół daje mi takiego powera, że chwilami mogłabym góry przenosić. Kocham wiosnę, kwiaty, obfitość kolorów i zapachów. Właśnie kwitną moje ukochane akacje, niedługo czas na lipy. Szkoda tylko, że im piękniej, tym bardziej pylące rośliny dokuczają Xowi.

Ostatnio poniosło nas d Ogrodu Botanicznego. Ech, szkoda, że nie mieszkam bliżej, bo już od dawna miałabym karnet sezonowy i przesiadywała z kindelkiem gdzieś w gąszczu zieleni.

A to małe co nieco z ostatniego wypadu:


niedziela, 27 maja 2012

Z cyklu "Odkrycia": Konfederacka 4

Kraków to archipelag wysepek o różnym charakterze. Trudno mi czasem wybrać, który z krakowskich światów kocham najbardziej, bo każdy ma  swój charakter. Wiadomo: Kazimierz, Podgórze, Grzegórzki... Standard. A to przecież nie wszystko. Ostatnio coraz milsze zaskoczenia spotykają mnie na Salwatorze, w Bronowicach, na Zwierzyńcu. Pojawiają się jak grzyby po deszczu miejsca magiczne, bo prawdziwe.

Dziś przyszedł czas na Dębniki. Po obiedzie w ukochanym Chochołowym Dworze, przeglądzie co piszczy na targu staroci pod Halą Targową, uciekliśmy przed deszczem na Konfederacką 4. Moja pierwsza kawa od 7 tygodni. Odstawiłam kofeinę na rzecz yerby i dobrze mi z tym. Konfederacką wyhaczyłam gdzieś w sieci i dorzuciłam do listy "trzeba wypróbować". Po 15 sekundach na miejscu, od razu wrzuciłam do "Ulubionych" :)

Cudowne, autentyczne miejsce. Ni to knajpka, ni to winiarnia. W ofercie piękne, bo proste śniadania, dobre wina, kawa, desery. Na ścianach cegła wprost spod skutego tynku. Na podłodze prawdziwe stare dechy przechodzące w beton. Loftowo - wielkie okna, piękna przestrzeń, prostota, bajeczna stolarka, stary piec - lokal powstał w miejsce piekarni. Proste, bezpretensjonalne meble. Nienachalna, ale megauprzejma obsługa. Na barze ramka. W ramce paragon - pierwszy z tego miejsca. W drugiej sali antresola. Marzenie, przestrzeń, biel, cegła, światło. Niestety, szykowano się właśnie na przyjazd gości - maj, więc wszędzie imprezy komunijna - więc nie zrobiłam zdjęć, a korciło mnie jak diabli. Na szczęście znalazłam takie, które w miarę dobrze oddają charakter miejsca.



© Gazeta

Na pewno wrócę, bo miejsca ma świetny klimat - na pogaduchy, na śniadanie, na winko, korci mnie, żeby posiedzieć tam przy deszczu z książką, żeby zrobić zdjęcia. I zjeść śniadanko twarożkowe.

środa, 23 maja 2012

Raport

Dziś specjalnie trzeźwością umysłu nie grzeszę. Wstałam z trudem. Powieki skrzypiały mi jeszcze przy śniadaniu. Od rana mam wrażenie, że już piątek, tak jestem padnięta. Ale co tam wrażenie, liczy się świadomość. A do 15-tej byłam święcie przekonana, że  - mimo, że czuję się jak w piątek - przecież jest wtorek. Humor poprawiła mi koleżanka w czasie szkolenia, wyprowadzając mnie z błędu. Proszę Państwa mamy środę. A jak mawiała Jola K. "środa minie, tydzień zginie". Gaudeamus.

Więc tak sobie żyję, byle do piątku, byle do urlopu, byle do nie wiem czego.

Mamy już zaklepanego DJa. Kosztowało nas to 3 godziny siedzenia w Wedlu nad lemoniadą i pięć stów zadatku, ale warto było. Mam spokojną głowę i wiem, że jeżeli naszych gości w razie niekorzystnego biometu, deszczu, upału, czy innej plagi będzie trzeba solidnie i z klasą rozruszać, to jest to właściwy Człowiek :)

Wiadomość zaiste pozytywna: mam wolny poniedziałek. Firma daje, trza brać. Już praktycznie co do kwadransa mam zaplanowane różne rozrywki. Od mycia okien, przez odwiedzenie wkrótce byłego ISP, po spotkanie z dawno nie widzianą koleżanką. Na to ostatnie oczywiście czekam najbardziej. Tym bardziej, że przy każdym spotkaniu M. stawia nam karty i jeszcze się nie zdarzyło, żeby się nie sprawdziło to, co w nich zobaczyła.


A tu coś, co mnie powaliło na kolana: :)


czwartek, 17 maja 2012

Mejk lajf harder...

Że lajf's goood to już było. I kto wie, kiedy raczy wrócić.

Teraz na topie jest praca. Pożal się Boże tzw. życie znów musi się usunąć w cień. Bo tak i już. Szefowie wszystkich szefów potrafią umilić życie.

Mamy więc powrót do korpokieratu, tyranie po XY godzin dziennie, i kto wie ile dni w tygodniu. Wszystko hojnie opłacone, a jakże. I to jest jedyny plus. Dobrze, bo kasa idzie, jak woda. I nie zapowiada się, żeby w najbliższym czasie wydatki spadły. Szkoda, że wraz ze wzrostem odpowiedzialności i przybywaniem obowiązków (który to już raz w ostatnim półroczu...), wynagrodzenie podstawowe wciąż to samo. Podobno radość z zaufania, jakim się mnie obdarza i fakt bycia docenianą powinien mnie radować.

Ale co tam. Dam radę. Kto, jak nie ja. Wdech, wydech i jest cudnie.

Zachowajmy pozory, że wszystko jest normalnie. Nie ma zimy w maju, nie mam za dużo pracy. Jest świat poza robotą. Zmiana tematu może pomóc.
Czy ja już pisałam, że odkąd tu mieszkam, lat już prawie 5, moje storczyki oczadziały? Wszystkich pięć oczadziało. Kwitną bez przerwy jak popierniczone. Po 3-4 pędy, po kilkadziesiąt kwiatów. Bez przerwy, na wysokich obrotach. Nowe pędy rwą się do góry, zanim opadną kwiaty z poprzednich. Nie może być przestoju. A ja im za to tylko wodę i czasem dobre słowo. Szaleństwo, ale jakie cudowne :)

wtorek, 15 maja 2012

Pierdoły.

Oj no, wzięło mnie. Jak już spokojnie odetchnęłam po zaklepaniu kasztelu na wesele, wyborze fotografa za słoną kapuchę i niestety nietaniego, ale podobno wymiatającego DJ-a, to zaczęły mnie jednak obchodzić pierdoły. W końcu będą jakieś zawieszki na flaszki. Zaproszenia. Winietki. Ozdóbki. Wstążeczki, kwiatuszki. Srutu-tutu, majty z drutu. A gdybym tak miała buty w kolorku jakimś ciekawszym, niż biele i szampany... A gdyby tak bukiet taki a śmaki...

No i się jakoś tworzy koncepcja kolorystyczna. Chyba coś w ten deseń kwiatowo-kolorystyczny:






No i jeszcze zaproszenia... Ech... Typów mam tysiąc, ale jedno mi zapadło w pamięć, bo nie jest przesadzone, tłoczone, zdobne we wstążki, kokardki i inne duperele.
Martwi mnie tylko jedno.
Za nic, ale to za nic nie jestem sobie w stanie wyobrazić kiecki. Nie i już. Całe szczęście, że mam jeszcze sporo czasu i nie muszę się tym specjalnie martwić. I tego się trzymam