poniedziałek, 9 lipca 2012

Welcome to the real world

Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Wzięłam dziś nad ranem niebieską pigułkę od Morfeusza i - zamiast o 9-tej, jak przez ostatni tydzień - wstałam po szóstej. Powitało mnie słońce. A ja powitałam dzień mówiąc sobie, że musi być dobry.
Powrót do pracy po blisko 2 tygodniach wolnego nie należy do tych momentów, o których śnimy z uśmiechem, ale nie warto jeszcze go sobie umilać projekcjami wszystkiego, co najgorsze.

W pracy przywitano mnie entuzjastycznie. Nie wiem, czy w tym była zasługa zalegającej i oczekującej na mój powrót roboty "na wczoraj", czy ciastek, które przyniosłam. Przekopałam się przez tych kilkaset maili, które zawaliły mi skrzynkę, zorientowałam się w zmianach i nowościach. W końcu wystarczy parę dni nieobecności, żeby wszystko stanęło na głowie. Jak ma się trochę szczęścia, to czasem zdąży z powrotem opaść na nogi. Zaliczyłam też spotkanie z managementem. Pierdyliard informacji na temat poczynań i planów  Miłościwie Nam Panującego Biznesu. Zapewnienia, jacy to jesteśmy wspaniali i jak Jaśnie Biznes nas docenia. Szkoda, że w słowach, nie w mamonie... I masa zapewnień, jaka to świetlana przyszłość nas czeka. A tu Majowie, Nostradamus i jakaś Baba z Bułgarii wieszczą czarne losy...O dziwo udało się jeszcze zakończyć parę bieżących spraw a przy tym pójść na lunch. Kaszlałam co prawda cały dzień, jak rasowy gruźlik, ale zapewniłam otoczenie, że to naturalne w moim stanie i że nie muszą się obawiać zarażenia, bo już od zeszłego tygodnia można w moim towarzystwie przebywać bezpiecznie (pod względem epidemiologicznym).

Z pracy udało mi się wyjść po 10 godzinach. Żyć nie umierać. Niestety, w najbliższych tygodniach to standard i o ośmiu śmiało mogę zapomnieć. Poniedziałek jakoś minął. Teraz standardowo: byle do piątku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz