niedziela, 21 października 2012

Pożegnanie ciepłej części roku

Pożegnaliśmy z Xem względnie ciepłą porę roku. Świadomi prognoz, stwierdziliśmy, że nie można zmarnować weekendu na nudy na kanapie i ruszyliśmy w trasę.
Pogoda była obłędna. Ciepło, jak latem, rano cudna mgła, od południa turkus nieba, przechodzący w szafir i pełna żarówa słońca.
Trochę pochodziliśmy, udało nam się nawet znaleźć jedno miejsce, w którym do tej pory nie byliśmy. Wszystko w odległości 50 km od Krakowa.

A wczoraj wieczorem po wojażach udało się też kino. Film z Allenem, choć nie jego. Miło się oglądało, zabawna, ciepła historia: "Paryż Manhattan". Historia kobiety, która szuka miłości. A mieszka z Allenem w pokoju - tak sobie gaworzy z jego plakatem a on z nią. W sam raz na takie wyjście po dniu pełnym ładnych widoków i dobrego jedzenia.

Weekend z kawą, szarlotką, dobrym obiadkiem, fajnymi wycieczkami, sympatycznym filmem wynagrodził mi kilka ostatnich nieco stresujących dni. A od jutra znów walka z czasem - byle do piątku. I cóż - jeśli wierzyć w prognozy - byle do wiosny.





piątek, 12 października 2012

Idzie Złe.

Fotki
Przychodzi ten okres, kiedy  - jak co roku - nie mogę się jakoś pogodzić z faktem, że nadchodzą nieciekawe dni. Krótko mówiąc: idzie Złe, które kończy się półroczną niemal zimą. Brrr.
Świadomość, że słońce będę widywać tylko weekendy, jak ojciec po rozwodzie widuje dziecko. Więc trzeba będzie żyć od weekendu do weekendu, żeby sobie przypomnieć jak wygląda dzień. Bo przed pracą za wcześnie, a po pracy za późno. Kto w ogóle wymyślił zmianę czasu? Zawsze mam po niej zawiechę przez dobry tydzień. Nawet godzina spania gratis jakoś mnie nie pociesza. Ale w tym roku się nie dam.

I jak co roku mimo wszystko dostrzegam miłe drobiazgi i identycznie mnie zachwycają. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają :) Jak te pstryknięte poniżej:





poniedziałek, 8 października 2012

Majorka, Majorka i po urlopie...

Majorka po raz drugi.
Wyspa, na której mogłabym mieszkać na zawsze. Kto wie, może kiedyś...

W skrócie telegraficznym:

Po przylocie rozłożyło mnie choróbsko. Ale dzielnie walczyłam z wirusem, odwiedzając miejsca, na punkcie których oszalałam w zeszłym roku. Był więc ból gardła w Cala d'Or, kaszel w Alcudii, bolące zatoki w rezerwacie Mondrago, smarkanie w Santanyi.

Dopiero dzień spędzony w morskich podmuchach na plaży i w hotelu, bez jeżdżenia przywrócił mnie do życia. I potem było już lepiej. W Soller i Valdemossie mogłam już focić i cieszyć się chwilą.

W Palmie oszalałam, trafiłam na noc galerii, muzeów. Przeżycia niezapomniane.

Co do hotelu: w życiu nie widziałam tyle rozstępów, cellulitu, zmarszczek, żylaków i wycharatanych stawów biodrowych w jednym miejscu. Szwabscy i francuscy emeryci, dziadki z Wermachtu i (może sto lat temu) piękne Niemki kasłali i łykali, kuleli, opalali piwne brzuchy i obwisłe zadki na pełnym luzie. Hotel okazał się więc skrzyżowaniem oddziału geriatrycznego z naprawdę cudownym kurortem. Za to noce - bosh, noce spokojne! Spać można było! Bo animacje, na które składały się dancingi i koncerty ichniejszych Krzysztofów Krawczyków i Eleni, nie trwały nigdy dłużej, niż do północy. Potem Helmuty i Helgi, Jean-Pierry i Melanie grzecznie wędrowali do łóżek i z gromkim chrapaniem odpływali w krainę Morfeusza. Poza tym cudnie. Jedzenie w porządku, czystość pierwsza klasa. Obsługa miła. Widok na plażę i zatokę. Lokalizacja cudowna. 5 minut do samiutkiego centrum Palmy, pod Katedrę. Fotel miał też walor duchowy - ćwiczyłam uczciwość. Otóż naprzeciw wind, pod którymi kwitliśmy parę razy dziennie (bo zachciało nam się widoków na zatokę z ostatniego, ósmego piętra), wisiała przepięknie oprawiona rycina przedstawiająca różę. Kolorystyka, rama - wszystko idealne. Codziennie mówiłam sobie w duchu, że ostatniego dnia powieszę na haczyku 20 Euro i zgarnę różę na pamiątkę. Ale udało się wytrwać i róża wciąż zdobiła ścianę naprzeciw wyjścia z windy, kiedy opuszczaliśmy hotel.

Żeby nie było za lukrowo i pięknie, wracaliśmy samolotem, który był chyba moim równolatkiem, czarną skórę foteli miał wytartą do białego. Z klimatyzacji w czasie lotu leciał sobie w najlepsze śmierdzący dym.  A portugalska obsługa była mocno religijna w czasie startu i lądowania. Zaciśnięte do zbielenia kostek dłonie stewardesy i znak krzyża przy starcie nie budzą u pasażerów poczucia bezpieczeństwa. Nawet jak się lubi latać.

Powrót do pracy okazał się zadziwiająco mało bolesny, jak nigdy.
A X znów jest od wczoraj na Majorce. Turniej tenisowy to dobry pretekst, żeby znów powygrzewać sobie kości. Ech, szkoda, że ja nie mogłam też wrócić...