poniedziałek, 8 października 2012

Majorka, Majorka i po urlopie...

Majorka po raz drugi.
Wyspa, na której mogłabym mieszkać na zawsze. Kto wie, może kiedyś...

W skrócie telegraficznym:

Po przylocie rozłożyło mnie choróbsko. Ale dzielnie walczyłam z wirusem, odwiedzając miejsca, na punkcie których oszalałam w zeszłym roku. Był więc ból gardła w Cala d'Or, kaszel w Alcudii, bolące zatoki w rezerwacie Mondrago, smarkanie w Santanyi.

Dopiero dzień spędzony w morskich podmuchach na plaży i w hotelu, bez jeżdżenia przywrócił mnie do życia. I potem było już lepiej. W Soller i Valdemossie mogłam już focić i cieszyć się chwilą.

W Palmie oszalałam, trafiłam na noc galerii, muzeów. Przeżycia niezapomniane.

Co do hotelu: w życiu nie widziałam tyle rozstępów, cellulitu, zmarszczek, żylaków i wycharatanych stawów biodrowych w jednym miejscu. Szwabscy i francuscy emeryci, dziadki z Wermachtu i (może sto lat temu) piękne Niemki kasłali i łykali, kuleli, opalali piwne brzuchy i obwisłe zadki na pełnym luzie. Hotel okazał się więc skrzyżowaniem oddziału geriatrycznego z naprawdę cudownym kurortem. Za to noce - bosh, noce spokojne! Spać można było! Bo animacje, na które składały się dancingi i koncerty ichniejszych Krzysztofów Krawczyków i Eleni, nie trwały nigdy dłużej, niż do północy. Potem Helmuty i Helgi, Jean-Pierry i Melanie grzecznie wędrowali do łóżek i z gromkim chrapaniem odpływali w krainę Morfeusza. Poza tym cudnie. Jedzenie w porządku, czystość pierwsza klasa. Obsługa miła. Widok na plażę i zatokę. Lokalizacja cudowna. 5 minut do samiutkiego centrum Palmy, pod Katedrę. Fotel miał też walor duchowy - ćwiczyłam uczciwość. Otóż naprzeciw wind, pod którymi kwitliśmy parę razy dziennie (bo zachciało nam się widoków na zatokę z ostatniego, ósmego piętra), wisiała przepięknie oprawiona rycina przedstawiająca różę. Kolorystyka, rama - wszystko idealne. Codziennie mówiłam sobie w duchu, że ostatniego dnia powieszę na haczyku 20 Euro i zgarnę różę na pamiątkę. Ale udało się wytrwać i róża wciąż zdobiła ścianę naprzeciw wyjścia z windy, kiedy opuszczaliśmy hotel.

Żeby nie było za lukrowo i pięknie, wracaliśmy samolotem, który był chyba moim równolatkiem, czarną skórę foteli miał wytartą do białego. Z klimatyzacji w czasie lotu leciał sobie w najlepsze śmierdzący dym.  A portugalska obsługa była mocno religijna w czasie startu i lądowania. Zaciśnięte do zbielenia kostek dłonie stewardesy i znak krzyża przy starcie nie budzą u pasażerów poczucia bezpieczeństwa. Nawet jak się lubi latać.

Powrót do pracy okazał się zadziwiająco mało bolesny, jak nigdy.
A X znów jest od wczoraj na Majorce. Turniej tenisowy to dobry pretekst, żeby znów powygrzewać sobie kości. Ech, szkoda, że ja nie mogłam też wrócić...








2 komentarze:

  1. oj to niefart z choróbskiem, dobrze że przeszło na czas, bo urlop byłby nieważny :)
    RH

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I tak pierwsza połowa była bezcenna, bo z katarem i bólem gardła :)

      Usuń