poniedziałek, 30 lipca 2012

Z cyklu przedweselne boje: spotkanie rodziców.

Coraz bardziej wierzę w trwałość naszego przyszłego małżeństwa. Przyczyna jest całkiem prosta: drugi raz bym tego całego zamieszania przedślubnego nie chciała przeżywać. Wystarczy wszystkiego po jednym razie na całe życie. Po zmaganiach z szukaniem i rezerwacją miejsca na wesele, fotografa, DJ-a, przyszedł czas na to, żeby przedstawić sobie rodziców. I pierwsza okazja dla nich, żeby zaczęli się wtrącać. I jedno i drugie wyszło wyśmienicie.

Najsampierw utknęliśmy w korku, jakiego w życiu nie widziałam. Nie dość, że skwar, którego nawet klima w stojącym aucie nie była w stanie ogarnąć, to dzieliłam jakieś 1.5 metra kwadratowego tylnego siedzenia z moją teściową. Szczęśliwie każda z nas przypięta pasem do przeciwległego brzegu obszernej - Bogu dzięki - kanapy. Kiedy zobaczyłam ogon korka, zacisnęłam zęby i czekałam. Niedługo, minutę, może dwie. Zaczęło się. Żale, że tyle tu stoimy a korek do mojego domu jest długi. Zwykle to ja mam skłonność do narzekania, a tu zostałam nad wyraz dobrze wyręczona.
Po bolesnych trzech godzinach dojechaliśmy, co wszyscy chyba przyjęli z ulgą. Moi rodzice jak na komendę, stali akurat na balkonie. Ach, żal, że chusteczką białą nie powiewali na powitanie moich przyszłych teściów. Ale przecież nic nie jest aż tak doskonałe. Niemniej, powitanie było doskonałości tak bliskie, jak to tylko możliwe. Rodzice wylęgli przed dom i dawajże witać teściów. Teść jak z dwururki wypalił z całą sprężoną frustracją, że mieszkamy daleko, na co ja zauważyłam, jak zwykle z zabójczą logiką, że gdy będziemy wracać, to oni będą mieszkali daleko. O dziwo, przyjął to dobrze i zrobiło się jakoś normalniej.
Weszliśmy do kuchni. Och, muszę przyznać, że moja Mama potrafi stanąć na wysokości zadania i kiedy ma gości zawsze staje na głowie i robi wrażenie przygotowaniem. Tym razem przeszła sama siebie. Stół pięknie nakryty, obiad dwudaniowy z pełnym wyborem mięs i surówek. Dwa pyszne ciasta na deser. Niebo w gębie. Teściowa zwykle na diecie, pofolgowała sobie, że hoho. Wszyscy chwalili, że hoho.
X biedny i milczący, bo chory. A przy tym - nie ma co kryć - w towarzystwie 3 nad wyraz elokwentnych kobiet, przytłoczony nadmiarem wyrażanych myśli i emocji. Zdjęta litością odholowałam go do mojego pokoju na ozdrowieńczą drzemkę, sama wróciłam pilnować interesu. Żeby nam przypadkiem pod naszą nieobecność nie odwołali ślubu albo nie przejęli dowodzenia w przygotowaniach wesela.
Ledwo wróciłam a już na stół wnoszono wino, bo teściowa, którą brałam za abstynentkę okazała się pijąca. A za parę minut pito już brudzie i zaczęło się... Spijanie z dzióbków, oglądanie domów, komplementy, oglądanie ogrodu, kolejne komplementy, znów spijanie z dzióbków. I tak bite 2 godziny. Wszystko było cudowne, wspaniałe, piękne i ach i och. Rany, zaczęłam wierzyć że wychowałam się w Luwrze i pląsałam po ogrodach pałacowych. Fakt, mama dba o dom i ogród, jest pięknie, ale entuzjazm był mocno przesadzony. W sam środek tego cudu, miodu i maliny trafił trący rozespane oczy X. I od razu został zarzucony uwagami, że musi zorganizować taki ogród, takie właśnie rabaty, takie drzwi i wszytko takie. No nie do końca, bo ogród to ja mam taki urządzić. Nie, nie u siebie, u teściowej. Już lecę. Tylko sobie grabie załatwię i motykę.

A potem - cóż - najbardziej spodziewana, choć nie do końca wyczekiwana chwila. Zaczęło się. Że miejsce na wesele nie takie. Bo ani u nas ani u nich. Tragedia. Wstyd. Hańba. Jakże to tak. I sakramentalne: BO CO LUDZIE POWIEDZĄ?! Obgadają. Wstyd! NIKT TAK NIE ROBI. Że nie chcę rano w dniu ślubu pędzić z makijażem i po fryzjerze na ślub 100 kilometrów? To nie ma fryzjerki żadnej na wsi? Tu też dziewczyny wychodzą za mąż. I są taaakie wystrojone i odmalowane. No właśnie... Sic! Takie wystrojone i odmalowane, że ja tak nie chcę.
Uparcie, metodą zdartej płyty odpierałam propozycje i zarzuty.
Choć przyznam szczerze, że kiedy zawyżyłam mocno kwotę wpłaconej w naszym zamku zaliczki, która by przepadła przy przeniesieniu wesela, a rodzice i teściowa prychnęli, ze to pikuś, stać ich i się złożą, to mi ręce i cycki opadły. Chwała Bogu X miał refleks, albo przeciwnie, zupełnie go nie miał, bo nie poprawił podanej przeze mnie blisko dwukrotnej kwoty a tego się bałam, bo on prawdomówny do bólu, kiedy nie trzeba. Jakoś podniosłam ręce, szczękę, wciągnęłam brzuch i pozbierałam cycki z podłogi i powtórzyłam, że miejsce na nasze w końcu wesele wybraliśmy my i tam się ono odbędzie. Kropka. W końcu dali za wygraną, napomykając wszakże, że temat podlega rozważeniu i dyskusji i im się  - gdyby ktoś się pytał - cała ta organizacja nie podoba. Ale nikt się nie pytał i temat się skończył. Nie mogłam uwierzyć, że nie przyczepili się do kwestii DJ-a zamiast zespołu śpiewającego Białego Misia i góralskiej kapeli rżnącej nieśmiertelne, acz uśmiercające kawałki na skrzypkach trzymanych barbarzyńsko pod pachą zamiast przy szyi. Po godzinie, kiedy rozmowa toczyła się już na zupełnie inny temat, okazało się jednak, że nic z tego. Moi rodzice nakablowali rodzicom Xa i teściowa prawie się popłakała, słysząc o DJ-u. Temat się pojawił, ale znając już mój upór i odporność na jęczenie, został tylko zasygnalizowany i skończył się na jednym zdaniu. Alleluja!

Kiedy wyjeżdżaliśmy, uwożąc paczki z cholera wie czym dla mnie i teściów, wśród pożegnań pojawiły się obietnice kolejnych spotkań. Panie, miej nas biednych w swej opiece. I spotkać się z nimi straszno i puścić samych się boję, bo kto wie, co nam by bez nas razem uknuli. I dożyj tu człowieku własnego wesela.

Cytat z teściowej: "Dawniej jak rodzice żenili dzieci to sami wszystko załatwiali, nie dzieci"
Ja: Bo dawniej to się rzeczywiście dzieci żeniły, bez kasy, bez prawa głosu. My się żenimy sami, nas żenić nie trzeba, jesteśmy dorośli i samodzielni.

środa, 25 lipca 2012

Zakręcony dzień

Wczoraj X postanowił w ramach prezentu zabrać mnie na zakupy w poszukiwaniu idealnej torebki dla mnie. Moją obecną postrzegał jako ze wszech miar niedoskonałą. Drażniło go, że się sama otwiera i że mnie drażni. Ruszyliśmy więc wczoraj wieczorem w niemal trzygodzinny maraton po Bonarce. W czasie maratonu X kupił sobie buty. A ja wciąż bez torebki zakręcałam się coraz bardziej, wędrując od sklepu do sklepu. Pod koniec nie byłam w stanie podjąć już żadnej decyzji i ostatkami sił wybrałam miłą, skórzaną torebkę. Jestem z niej zadowolona z perspektywy dzisiejszego użytkowania, ale wczoraj oboje doszliśmy do wniosku, że takie maratony i kupowanie na siłę to szaleństwo i męczarnia. Liczę, że przy następnej okazji podobne atrakcje zostaną mi oszczędzone.
A to torbka:

Zanim jednak wpadliśmy w szał zakupów, spotkała nas sympatyczna przygoda. Szliśmy na krótki spacer z Kazimierza w stronę Pogórza. W okolicach Placu Wolnica zobaczyłam na chodniku babcię. Babcia była mocno nietypowa - maluśka, chudziutka, pogodna. Włosy obcięte na chłopaka i twarz Karen z "Gotowych na wszystko" nadawały babci łobuzerskiego nieco wyglądu. Zauważyłam, ze staruszka pochyla się nad wielką, wyładowaną torbą, z której, nad zakupami, wystawał bukiet kolorowych frezji. Podeszłam do babci i zapytałam, czy mogę jej pomóc i zanieść gdzieś tę torbę. Zgodziła się bardzo ochoczo. Torba okazała się ciężka jak diabli (babcia wyliczyła 3 kilo cukru, soki i inne takie) i wylądowała w rękach Xa. Babcia powiedziała, że będzie uradowana, jeśli pomożemy jej to donieść pod bramę szpitala Bonifratrów. Kiedy doszliśmy pod bramę, okazało się, że staruszka mieszka na terenie parku szpitalnego, od strony Bulwarów Wiślanych, a wejście do kamienicy prowadzi przez ogrody szpitalne. Zamknięte dla świata zewnętrznego. Od bramy do kamienicy był kawał drogi, więc nie stwierdziliśmy, że nie zostawimy jej z torbą pod bramą. Jedyne przejście wiodło przez bramę ze szlabanem. Babcia zwinnie przesmyknęła się pod szlabanem a my za nią. Kluczyliśmy alejkami pomiędzy budynkami szpitala, aż w końcu dotarliśmy do drzwi kamienicy, po drodze poznając Felusia - czarnego kota babci. Pod drzwiami kamienicy zaproponowaliśmy, że podrzucimy torbę pod drzwi, w końcu po schodach będzie babci ciężko to samej tachać. A babcia na to, że ona nas zaprasza do środka, żebyśmy zobaczyli, jak mieszka. Obejrzeliśmy kawalerkę, babcia pochwaliła się nową lodówką, telewizorem, kolekcją maskotek :)
W mieszkaniu panował lekki bałagan, ale staruszka była chyba tak zadowolona z towarzystwa, że machnęła na to ręką. Babcia z werwą opowiadała, że była w banku a potem zrobiła sobie zakupy. Pochwaliła się zakupem - srebrnym pierścionkiem :) Największe wrażenie zrobiła na mnie jej historia - jako 14-latka trafiła na służbę do bogatej rodziny mieszkającej na Krakowskiej. W czasie wojny właściciele mieszkania zginęli a ona została w tym mieszkaniu przez 60 lat i mieszkała w nim do niedawna, kiedy musiała przenieść się do obecnej kamienicy.
Wyszliśmy od niej po kilku minutach w lekkim szoku - ludzie są dziś tacy nieufni, że boją się siebie nawzajem a tu staruszka wpuszcza dwójkę obcych ludzi do mieszkania. Widać dobrze nam z oczu patrzy. Starsi ludzie w wieku Babci (na oko około 80 lat) zwykle narzekają na zdrowie, na ludzi. Babcia tryskała energią, tylko sił już tyle nie miała co dawniej. Była uśmiechnięta, otwarta i tak pozytywna, że dałabym jej medal za postawę.

sobota, 21 lipca 2012

Kulinarne upadki, wzloty i na koniec zgon.

W przerwie między pracą a pracą postanowiliśmy z Xem nieco się zrelaksować i jak co tydzień zaplanowaliśmy na sobotę wypad poza Kraków. Takie tam nasze turystyczno-kulinarne pałętanie się po miejscach znanych nam i tych nowych.

Już po odsłonięciu okna rano wiedzieliśmy, że nie będzie tak różowo, jak w zeszłym tygodniu. Ołowiane niebo. Mżawka tyle drobna, co upierdliwa. Ale nic to, twardzi jesteśmy, więc po śniadaniu ruszyliśmy. Standardowo wracałam zza drzwi po aparat i zapasowe baterie. I nie wiem, co mi strzeliło do łba, bo wyszłam z domu w japonkach. Chwała panu, że X był rano po pieczywo i owoce, więc mnie namówił na ciepłą bluzę. Pojechaliśmy. Wycieraczki to włączały się, to wyłączały, nie mogąc chyba zaszufladkować mżawki do żadnej z kategorii. W związku z raczej słabo olśniewającą pogodą, zamiast podbijać ruiny  zamku Krzyż Topór, postanowiliśmy wrócić do Lanckorony, którą odkryliśmy tej zimy. Mieliśmy ciepłe wspomnienia z ogrzewanej kominkiem knajpki przy rynku, gdzie miło nas obsłużono, podano świetną herbatę z sokiem z czarnego bzu i rewelacyjne pieczone jabłka z miodem i cynamonem. Sam ryneczek w zimie senny i trochę martwy obiecywał jednak ożywienie latem. Kiedy więc dziś w drobnym deszczyku niechętnie opuszczaliśmy auto, poszliśmy prosto do znajomej knajpki. Zostaliśmy zauważeni przez kelnerkę w korytarzyku. Wymieniliśmy powitania i usiedliśmy przy samym oknie w dość ciemnym wnętrzu. Kelnerka po minucie wróciła do knajpki. Niestety okazało się, że korytarzowe dzień dobry było ostatnim przejawem zainteresowania nami i nie doczekaliśmy się karty ani dalszej uwagi, mimo, że knajpka, jeśli nie liczyć kilkorga nastolatków okupujących bar i wyraźnie zawracających cztery litery pracującej tam koleżance, była poza nami puściutka. Znieśliśmy to dzielnie i po kilkunastu minutach stwierdziliśmy, że czas na nas. Kelnerka chyba nawet nie zauważyła naszego wyjścia. Cóż. Na szczęście przestało padać, więc pokręciliśmy się nieco po rynku, popodziwialiśmy sztuczne kwiaty i wieńce przed jedyną na rynku kwiaciarnią i z ulgą opadliśmy na siedzenia w ciepłym wnętrzu samochodu. Rzuciliśmy okiem na nawigację i stwierdziliśmy, że kremówka w Wadowicach może nam poprawić humor. Po drodze nie padało, ale już na miejscu, kiedy zaparkowaliśmy niedaleko rynku oczywiście pojawiła się nasza ulubiona mżawka. Na myśl o ślizganiu się w japonkach, poczułam się tak zdeterminowana, żeby włożyć coś innego na stopy, że zaciągnęłam Xa do najbliższego sklepu z obuwiem, gdzie w ciągu 5 minut wybrałam, kupiłam i założyłam wygodne buty do tuptania za jakąś śmiesznie niską cenę, za którą w Krakowie mogłabym sobie co najwyżej kapcie kupić. Ruszyliśmy na rynek. Po drodze wypatrzyłam kawiarnię w piwnicy, w której byłam raz jakieś 4 lata temu. Było ciepło, przytulnie, sympatycznie. Obsługa była miła i megaszybka, kawa mocna i dobra, kremówka świeża a wnętrze ciekawe i zapraszające. Alleluja. Niech żyją takie miejsca. Poniżej parę zdjęć. Wszystkie ze strony Cafe Galeria.
Po kawie i kremówce ruszyliśmy na wędrówkę po Wadowicach. Zrobiłam trochę zdjęć, trochę pochodziliśmy. Kupiłam z rozpędu drugą parę butów. Tym razem cudne czarne czółenka z mięciutkiej skórki. Wygodne jak nie wiem co i znów za śmiesznie niską cenę. Zadowoleni ruszyliśmy w drogę powrotną, planując gdzie w Krakowie zjemy obiad.
X wymyślił Makaroniarnię. Nigdy nie udało nam się tam zjeść bo albo było pełno, albo kiedy tam docieraliśmy, byliśmy już na jedzeni. A tu dziś trochę determinacji i znalazł się stolik. Otoczenie przyjemne, karta szalenie długa. Kiedy dotarliśmy do pozycji nr 55 - parpadelle z borowikami, stwierdziliśmy, ze zaryzykujemy. Czekaliśmy dobre 30 minut na jedzenie. W tym czasie zdążyłam sobie wyobrazić cudowne aromatyczne danie z kremowym sosem, parmezanem, może ziołami. Chochołowy dwór przyzwyczaił mnie do dość dobrej pasty i spodziewałam się czegoś podobnego. W końcu makaroniarnia powinna dawać dobre makarony. To, co dostaliśmy było garścią makaronu w szarej brei z ogromnymi gałązkami pietruszki. Ktoś zupełnie zapomniał o soli. Pierwszy kęs i szok. Bryja smakująca jak podgrzany rozmrożony grzyb z rozgotowanym makaronem. Zero soli, zero przypraw. Ot, makarony z rozmrożonymi, podlanymi wodą letnimi grzybami o konsystencji gąbki - widać mrożone bez uduszenia czy choćby zblanszowania. Niejadalne. Próbowałam dodać soli. Po posoleniu sam makaron stał się jadalny, wyciągałam więc wstążki, unikając dodatków, żeby choć trochę zaspokoić głód. Czegoś tak ohydnego nie jadłam chyba nigdy. Zostawiłam większość paćpy na talerzu. X mimo determinacji też nie był w stanie pokonać "dania". Kuriozalne pytanie kelnerki o to czy nam smakowało pominęłam milczeniem. Talerz pełen brei chyba mówił sam za siebie. Nie polecam i nie odważę się tam wrócić, zbyt drastyczne przeżycie kulinarne.

środa, 18 lipca 2012

Raporcik

Wciągnął mnie tajfun pracy i rzadko mam moment, żeby usłyszeć własne myśli czy załatwić coś swojego. Wczoraj po dwóch tygodniach cudem udało mi się odebrać awizowaną paczkę z poczty. I tu niespodzianka: na poczcie stałam rekordowe 2 minuty. 17:30 a poczta pusta. Cuda się zdarzają.

X żyje w podobnym kieracie w swojej firmie, więc czas, który spędzamy wspólnie staramy się jak najlepiej wykorzystać. Czasem multitaskowo. Takie życie. Trzeba zrobić zakupy, żeby nie zemrzeć z głodu, przejść się, żeby nie oszaleć po całym dniu przed komputerem i pójść do kina, żeby ni zdziczeć do reszty. Udało nam się w sobotę wyskoczyć zobaczyć kawałek świata, którego jeszcze nie widzieliśmy. I dzięki Bogu, bo kto wie, kiedy będzie następna możliwość. Wyspaliśmy się więc do oporu i ruszyliśmy przed południem w stronę Baranowa Sandomierskiego. Zwiedziliśmy przepiękny renesansowy pałac, zjedliśmy zerwana prosto z drzewa kwaśną papierówkę w zamkowym parku i pojechaliśmy jak w dym do Sandomierza do ulubionej knajpki na obiad.  Naładowaliśmy nieco baterie przed następną turą kieratu. Teraz tradycyjnie odliczamy do piątku.

A za tydzień z kawałkiem odbiorę w końcu moje prawko, więc ratuj się, kto może, bo nie znam dnia ani godziny, kiedy wyjadę na ulice.

czwartek, 12 lipca 2012

Małe narzekanie. Czyli jaka to ja jestem biedna, ach jo!

Dobrze, że jutro piątek, bo jadę na oparach. Praca w ilościach nadmiernych bynajmniej nie wpływa korzystnie na przypływ sił życiowych. Tym bardziej doceniam tych kilka dni, kiedy mogłam odsapnąć od kieratu.

Po raz kolejny dziś stwierdzam, że wciąż te same drobne rzeczy sprawiają mi przyjemność. Dobra muzyka, książka przed snem (nieważne, papierowa, elektroniczna czy audiobook), dobre jedzenie, piękne miejsca, spacery, fotografia, kino. Szkoda, że tak mało w ostatnim roku mam na nie czasu, ale robię, co mogę, żeby tych drobiazgów mi nie zabrakło. Próbować zawsze trzeba.

Niestety, weekendy znów mam zaburzone pracą, więc nie mogę cieszyć się latem tak intensywnie, jak bym chciała. A szkoda, bo kolega dostarczył mi listę nowych miejsc, których jeszcze z Xem nie widzieliśmy. Co prawda wszystkie poza Małopolską, ale w rozsądnej odległości od Krakowa, więc jak najbardziej w zasięgu naszych wypadowych możliwości. Tęsknię też do Lublina, Pragi. Ech... Ale jak tu marzyć o dłuższym weekendzie, kiedy nie można liczyć nawet na normalny?

Na pocieszenie jutro po pracy kino. A w sobotę może jakiś wyjazd, o ile pogoda pozwoli.

Z wieści sympatycznych: w sierpniu przyjeżdża do Polski moja przyjaciółka ze studiów, która wyszła za mąż i zamieszkała w Tunezji. Przyjedzie z dwójką szkrabów, więc będę musiała ruszyć moje cztery litery i pofatygować się do jej rodzinnego miasta, żeby się spotkać. I szczerze się na to spotkanie cieszę.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Welcome to the real world

Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Wzięłam dziś nad ranem niebieską pigułkę od Morfeusza i - zamiast o 9-tej, jak przez ostatni tydzień - wstałam po szóstej. Powitało mnie słońce. A ja powitałam dzień mówiąc sobie, że musi być dobry.
Powrót do pracy po blisko 2 tygodniach wolnego nie należy do tych momentów, o których śnimy z uśmiechem, ale nie warto jeszcze go sobie umilać projekcjami wszystkiego, co najgorsze.

W pracy przywitano mnie entuzjastycznie. Nie wiem, czy w tym była zasługa zalegającej i oczekującej na mój powrót roboty "na wczoraj", czy ciastek, które przyniosłam. Przekopałam się przez tych kilkaset maili, które zawaliły mi skrzynkę, zorientowałam się w zmianach i nowościach. W końcu wystarczy parę dni nieobecności, żeby wszystko stanęło na głowie. Jak ma się trochę szczęścia, to czasem zdąży z powrotem opaść na nogi. Zaliczyłam też spotkanie z managementem. Pierdyliard informacji na temat poczynań i planów  Miłościwie Nam Panującego Biznesu. Zapewnienia, jacy to jesteśmy wspaniali i jak Jaśnie Biznes nas docenia. Szkoda, że w słowach, nie w mamonie... I masa zapewnień, jaka to świetlana przyszłość nas czeka. A tu Majowie, Nostradamus i jakaś Baba z Bułgarii wieszczą czarne losy...O dziwo udało się jeszcze zakończyć parę bieżących spraw a przy tym pójść na lunch. Kaszlałam co prawda cały dzień, jak rasowy gruźlik, ale zapewniłam otoczenie, że to naturalne w moim stanie i że nie muszą się obawiać zarażenia, bo już od zeszłego tygodnia można w moim towarzystwie przebywać bezpiecznie (pod względem epidemiologicznym).

Z pracy udało mi się wyjść po 10 godzinach. Żyć nie umierać. Niestety, w najbliższych tygodniach to standard i o ośmiu śmiało mogę zapomnieć. Poniedziałek jakoś minął. Teraz standardowo: byle do piątku.


sobota, 7 lipca 2012

Nie ma jak u teściowej

Z racji cudownego ozdrowienia w czasie, kiedy X wije się jeszcze w okowach choroby (i jest biedny, mały i cierpiąc jak nikt), postanowiłam ruszyć z misją. Jak to mi się gdzieś w czasie katechizacji obiło o uszy, chorych trzeba nawiedzać, bo to uczynek miłosierny. Zdaje się względem ciała.
Kupiłam więc coś do jedzenia i coś do czytania i wsiadłam w pociąg. A że X w czasie choroby zdrowieje u mamy, nabyłam też po drodze chabiedzia jakiegoś, całkiem nawet przyzwoitego. Kwiaciarka udekorowała mi ładnie doniczkę i ruszyłam na spotkanie.

Oczywiście nie mogło się obyć bez obiadu. Mimo, że planowałam wpaść na popołudniową kawę, usłyszałam, ze teściowa już gotuje jakiś obiad na mój przyjazd a z takimi argumentami to już się nie dyskutuje. Kto kiedykolwiek miał teściową, choćby niedoszłą, ten wie o czym mówię. No więc trafiłam na rosołek z kur wielu. I na fikuśne kotlety jakieś zapiekane w sosie pieczarkowym. Dopilnowano, żebym się najadła. Było spoko. Pogadalim, posiedzielim, zjedlim lody.
Kiedy wchodziłam, teściowa rzuciła się namydlona a niespłukana pakować mi wałówę. Takiego poświęcenia to nawet moja mama nie wykazuje. Ha! Mam teraz tygodniowy zapas domowych ogórków świeżych i kiszonych, pomidorów, koperku. A na osłodę życia moją ulubioną gorzką czekoladę. Żyć nie umierać.

Podróż powrotna była już z przygodami. Pociąg wywiózł mnie w chaszcze za dworcem głównym, stanął w połowie drogi do mojej stacji i nic. Stoi. Znalazł mnie jakiś konduktor, który stwierdził, że od paru dni trasa jest skrócona i do domu sobie nie dojadę. Wypuszczono mnie na tory w samym środku niczego na 30-stopniowy upał. I tak sobie wędrowałam na przystanek tramwajowy. Dojechałam na pobliską pętlę i stamtąd po zrobieniu na miejscu zakupów, taksówką do domu.
Wiozła mnie taksówkarka, która strzeliła focha, bo właśnie przyjechała po mnie spod mojego bloku. Cóż, widać jej przeznaczeniem jest tu powracać.

wtorek, 3 lipca 2012

Deszcze, dreszcze i nie wiem, co jeszcze.

Burza, deszcz, grad. Chwila wytchnienia, bo temperatura wreszcie spadła poniżej 30 stopni. Chorowanie w takich warunkach to istna sielanka. Nie ma potrzeby pić ziółek napotnych ani leżeć pod pierzyną a efekt i tak murowany. Siódme poty i stos bielizny i t-shirtów do prania co parę godzin się powiększa.
A ja wciąż badam nieznane. Co sobie będę żałować. Siedzę sobie z bańkami na plecach i piszę. Bańki zasysają, będę miała śliczne kropy na plecach.

Wczoraj w drodze od lekarza zahaczyłam o Castoramę. Wybrałam wieeelki, wydajny i solidny wentylator, wybuliłam dwie stówy, zapakowałam. Kiedy czekałam na taksówkę pod wejściem do sklepu, minęły mnie jeszcze 3 osoby z identycznym wentylatorem. Ach, jakiż dobry i uniwersalny mam gust  ;)

Nie próbuję póki co pełnej mocy wentylatora, żeby mnie nie zawiało ;) ale trzeba przyznać, że daje radę nawet na najniższych obrotach - jest chłodno i przyjemnie -  i tak się zastanawiam, czemu dopiero teraz wpadłam na to, żeby go kupić.

Robię postępy w nadrabianiu zaległości czytelniczych.Wczoraj w oczekiwaniu na wizytę u lekarza, kupiłam sobie w empiczku to:


A teraz będę sobie czytać :)

niedziela, 1 lipca 2012

Jeszcze żyję.

Ile to ja rzeczy w ciągu ostatnich dni zrobiłam po raz pierwszy w życiu albo pierwszy od dawna. Przed chwilą na przykład dopuściłam się inhalacji. Jakoś nic mnie wcześniej nie było w stanie zmusić do siedzenia z głową w garze, pod namiotem ręcznika i duszenia się kłębami gorącej ziołowej pary. Bezcenne. I bezcenny mój wygląd teraz. Ręcznik owinięty wokół głowy i szyi, żeby nie dopuścić do gwałtownego schłodzenia gardła i zatok. Talibańska wojowniczka z nabrzmiałą, czerwoną twarzą. Obłęd w oczach. Wszystko się zgadza. W chorobie paskudne jest to, że upokarza. Bezlitośnie ściąga na ziemię. Jeszcze wczoraj się było Bóg wie kim, góry przenoszącym energicznym człowiekiem, częścią ważnych projektów, członkiem takich czy innych społeczności, odnoszącym sukcesy herosem czy heroiną dnia codziennego. A już dziś jest się kupą nieszczęścia, workiem kości i mięśni, który drży z bezradności wstrząsany atakami kaszlu o trzeciej nad ranem. Cieknący nos, głos żula spod budki z piwem, podkrążone oczy, słabość, ból. A to tylko grypa.

Kiedy dzwonię do Xa i tak sobie rzęzimy i kaszlemy do telefonu, dostaję ataków śmiechu. niestety śmiech w tych warunkach jest nierealny, bo każda próba przechodzi w kaszel. Ale co tam.

Za oknem słychać już trąby jerychońskie. Kibice znęcają się nad wuwuzelami na Błoniach w strefie kibica, a to niestety na wysokości mojego mieszkania i się niesie... W sumie nie musiałabym nawet meczu oglądać i tak usłyszę każdy gol. A kusi, żeby zamiast meczu obejrzeć Seksmisję, bo właśnie się zaczyna. Liga broni, liga radzi, liga nigdy cię nie zdradzi...