sobota, 7 lipca 2012

Nie ma jak u teściowej

Z racji cudownego ozdrowienia w czasie, kiedy X wije się jeszcze w okowach choroby (i jest biedny, mały i cierpiąc jak nikt), postanowiłam ruszyć z misją. Jak to mi się gdzieś w czasie katechizacji obiło o uszy, chorych trzeba nawiedzać, bo to uczynek miłosierny. Zdaje się względem ciała.
Kupiłam więc coś do jedzenia i coś do czytania i wsiadłam w pociąg. A że X w czasie choroby zdrowieje u mamy, nabyłam też po drodze chabiedzia jakiegoś, całkiem nawet przyzwoitego. Kwiaciarka udekorowała mi ładnie doniczkę i ruszyłam na spotkanie.

Oczywiście nie mogło się obyć bez obiadu. Mimo, że planowałam wpaść na popołudniową kawę, usłyszałam, ze teściowa już gotuje jakiś obiad na mój przyjazd a z takimi argumentami to już się nie dyskutuje. Kto kiedykolwiek miał teściową, choćby niedoszłą, ten wie o czym mówię. No więc trafiłam na rosołek z kur wielu. I na fikuśne kotlety jakieś zapiekane w sosie pieczarkowym. Dopilnowano, żebym się najadła. Było spoko. Pogadalim, posiedzielim, zjedlim lody.
Kiedy wchodziłam, teściowa rzuciła się namydlona a niespłukana pakować mi wałówę. Takiego poświęcenia to nawet moja mama nie wykazuje. Ha! Mam teraz tygodniowy zapas domowych ogórków świeżych i kiszonych, pomidorów, koperku. A na osłodę życia moją ulubioną gorzką czekoladę. Żyć nie umierać.

Podróż powrotna była już z przygodami. Pociąg wywiózł mnie w chaszcze za dworcem głównym, stanął w połowie drogi do mojej stacji i nic. Stoi. Znalazł mnie jakiś konduktor, który stwierdził, że od paru dni trasa jest skrócona i do domu sobie nie dojadę. Wypuszczono mnie na tory w samym środku niczego na 30-stopniowy upał. I tak sobie wędrowałam na przystanek tramwajowy. Dojechałam na pobliską pętlę i stamtąd po zrobieniu na miejscu zakupów, taksówką do domu.
Wiozła mnie taksówkarka, która strzeliła focha, bo właśnie przyjechała po mnie spod mojego bloku. Cóż, widać jej przeznaczeniem jest tu powracać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz